Notki z roku 2006 i miesiaca numer 7


4 lipca 2006 (wtorek), 21:07:07

Manipulacja Naszego Dziennika

Szmata!

Nie tak dawno napisałem to o Gazecie Wyborczej aby dać upust swoim emocjom. Dziś muszę napisać aby dać wyraz swojemu smutkowi bo manipulacja, jakiej dopuszcza się gazeta o. Rydzyka służy tylko i wyłącznie popsuciu relacji między Polakami a Narodem Wybranym. Smutne jest to, że ta ponoć jedyna polska (nie mylić z polskojęzycznymi) gazeta w myśl Księgi Rodzaju rozdział 11 wersety od 1 do 3 dziś okazała się tak bardzo antypolska.

A chodzi mi o to, że dziś, w 60 rocznicę Pogromu Kieleckiego gazeta publikuje Raport księdza biskupa Czesława Kaczmarka przesłany ambasadorowi USA a spisany niedługo po tych smutnych wydarzeniach. Dobrze, że ten dokument staje się szeroko dostępny - problem jedna w tym, że na pierwszej stronie gazety i na pierwszej stronie portalu zacytowano trzy wyrwane z kontekstu zdania, które u czytelnika nie gotowego zmierzyć się z całością wyrobi całkowicie inny obraz wydarzeń niż ten zbadany i opisany przez ks. biskupa.

Cytuję

Raport księdza biskupa Czesława Kaczmarka
Zajścia kieleckie z dnia 4 lipca 1946 r.

Nasz Dzienni, wtorek, 4 lipca 2006, portal www.naszdziennik.pl, ramka na pierwsze stronie.

Żydzi zaczęli pierwsi strzelać do milicji i tłumu. Stwierdzają to wszyscy bez wyjątku świadkowie. Pierwszymi ofiarami podczas zajść kieleckich byli zatem Polacy. Te strzały żydowskie sprowokowały dalszy bieg wypadków.

Cytaty z portalu zachowuję ku pamięci:

Jak realizuje się manipulacje trudnym tematem stosunków Polsko-Żydowskich w latach powojennych opisałem kiedyś w notce "Manipulacja słowem" z dnia 29 listopada 2003. Wtedy też się zasmuciłem.

Cały raport księdza biskupa zachowuję sobie w notce "Raport bp. Kaczmarka"


Kategorie: media, katolicyzm, holocaust, polska-izrael, antysemityzm, _blog


Słowa kluczowe: media, Nasz Dziennik, Rydzyk, raport biskupa Kaczmarka, pogrom kielecki


Komentarze: (0)

Skomentuj notkę
4 lipca 2006 (wtorek), 21:51:51

Raport bp. Kaczmarka

Zachowuję sobie ku pamięci raport biskupa Kaczmarka w wersji, w jakiej przytoczył go Nasz Dziennik w 60-tą rocznicę wydarzeń.

Zajścia kieleckie z dnia 4 lipca 1946 r.

Raport biskupa kieleckiego Czesława Kaczmarka przekazany ambasadorowi USA w Warszawie Arthurowi Bliss Lane'owi

Wstęp

W dn. 4 lipca 1946 r. zaszedł w Kielcach fakt zamordowania 39 Żydów i 2 Polaków oraz poranienia 40 osób pochodzenia żydowskiego (liczba podawana przez urzędowy akt oskarżenia i przez prasę), mordowali mieszkańcy Kielc, akcja ich trwała zdaniem urzędowego aktu oskarżenia od godz. dziesiątej rano z przerwami do godziny prawie szóstej po południu. Cała polska prasa rządowa poświęciła temu faktowi mniejsze lub większe ustępy, zgodnym chórem stwierdzono, że chodziło tu o przygotowany przez organizacje podziemne, których nici sięgają aż generała Andersa, pogrom Żydów, że był to ruch o charakterze faszystowskim. Nikt jednak z tego obozu nie starał się o odpowiedź na pytanie, dlaczego ów "pogrom" trwał tak długo, nikt w prasie rządowej nie próbował przekonywająco wyjaśnić, dlaczego pogrom stał się możliwy w mieście wojewódzkim, w którym są silne oddziały milicji, służby bezpieczeństwa i wojska. Przy uważnym czytaniu prasy rządowej czytelnikowi krytycznemu narzuca się szereg innych jeszcze pytań, powstaje mnóstwo niejasności, samo nawet ujęcie sprawy w prasie rządowej jest nieco dziwne. Mamy olbrzymie komentarze o charakterze politycznym, powtarza się stale slogany o demokracji, faszyzmie, milczeniu kleru, półsłówkami lub jak najkrócej omawia się sam przebieg wypadków, zeznania świadków, nie wspomina o obronie, o zachowaniu się milicji, urzędu bezpieczeństwa, wojska itp. Z lektury tej powstaje nieodparte wrażenie, że prasie rządowej chodzi nie tyle o wyjaśnienie konkretnego wypadku, jaki miał miejsce, ile raczej o jego wyzyskanie dla celów propagandowych, o użycie go jako argumentu wobec przeciwników ideowych w kraju i za granicą. W tych warunkach staje się koniecznością wyjaśnienie przyczyn, przebiegu i następstw zajść w Kielcach nie poprzez pryzmat korzyści, jaką ma z nich obóz rządzący w Polsce, lecz jedynie w imię prawdy, o ile da się ją tutaj uchwycić. Opieramy się przede wszystkim na zeznaniach świadków naocznych, a nawet aktorów tej sprawy. Pochodzą oni z różnych sfer: inteligencja i ludzie prości, tacy, którzy nienawidzą Żydów i tacy, którym Żydzi są obojętni. Zeznania te nie były składane dla sądu, nie mają charakteru ani obrony, ani oskarżeń, robione były jako wspomnienia, piszący lub mówiący zwykle nie wiedzieli, do jakiego celu mają one służyć. Opieramy się nadto na akcie oskarżenia, sporządzonym przez prokuratora Naczelnej Prokuratury Wojskowej 6 lipca 1946 r., na świadkach procesu i na prasie.

Geneza wypadków kieleckich 4 lipca 1946 r.

Pierwsze pytanie, które się nasuwa przy omawianiu zajść kieleckich, to pytanie, dlaczego do nich doszło. Prasa rządowa podkreśla sadyzm zabijających i powtarza za aktem oskarżenia, że tłum był podjudzany przez "reakcyjnych" zbrodniarzy, przez podżegaczy, podobno nawet przez umundurowanych andersowców. Jest to tłumaczenie zbyt symboliczne. Polacy nie mają opinii sadystów, poza tym w świetle doświadczenia historycznego widać, że narody stają się sadystyczne dopiero po dłuższym przygotowaniu propagandowym. Z Niemców na przykład robiono sadystów przez dziesiątki, o ile nie setki lat. Odpowiedź na postawione tu pytanie utrudnia i to, że w Kielcach nie było przedtem żadnych wystąpień antyżydowskich, że mieszka tu ludność spokojna, bądź co bądź katolicka, że mordowali - według urzędowego aktu oskarżenia - nie jacyś rozgoryczeni życiem bezrobotni lub nędzarze, lecz przedstawiciele drobnego mieszczaństwa, ludzie biedni, ale nie nędzarze. Bezpośrednią przyczyną zajść miało być według aktu oskarżenia i prasy opowiadanie 9-letniego Henryka Błaszczyka, którego jakoby Żydzi mieli zamknąć w piwnicy, z której uciekł. Błaszczyk miał opowiadać na ulicy, że Żydzi go chcieli zabić. Ale rzecz jasna, że samo to tylko opowiadanie nie mogło sprowokować tak okrutnego zachowania się tłumu. Dlaczego więc miało ono miejsce? Odpowiedź może być tylko jedna. Dlatego, że tłum nienawidzi Żydów. Ta nienawiść mogła sprawić, że uwierzono opowiadaniu chłopca, że stało się ono ostatnią kroplą, która spowodowała wylew tej nienawiści w formie niesłychanie drastycznej. Rzecz jasna, że nie czuje się nienawiści do ludzi obojętnych, nieszkodliwych, nienawidzi się tylko wrogów czy też tych, których się za wrogów uważa i to z przyczyn, jeśli chodzi o tłum, konkretnych, jasnych, wyraźnych. W Kielcach przyczyny tej nienawiści były dwojakiego rodzaju. Jedne miały charakter ogólny, były jak gdyby koniecznym tłem dla przyczyny specyficznej, wzburzającej szczególnie szerokie masy. Zanim jednak przejdziemy do ich omówienia, musimy tu podkreślić bardzo ważne zjawisko. Oto po olbrzymich mordach Żydów w roku 1943 dokonywanych przez władze niemieckie w Polsce ówczesnej, a więc i w Kielcach, nie było wrogiego nastawienia do Żydów i nie było antysemityzmu.

Wszyscy współczuli Żydom, nawet ich najwięksi wrogowie. Wielu Żydów ocalili Polacy, boć przecież bez pomocy polskiej nie ocalałby żaden. Ratowano ich, choć były za to surowe kary, aż do kary śmierci włącznie. Tak było w roku 1944 i na początku roku 1945. Po wejściu wojsk sowieckich, po rozciągnięciu władzy rządu lubelskiego na całą Polskę ten stan rzeczy zmienił się gruntownie. Zaczyna się niechęć do Żydów, szerzy się szybko, ogarniając szerokie masy społeczeństwa polskiego - wszędzie, a więc i w Kielcach, Żydzi są nielubiani, a nawet znienawidzeni na całym obszarze Polski. Jest to zjawisko nieulegające najmniejszej wątpliwości. Nie lubią Żydów nie tylko ci Polacy, którzy nie należą do żadnej partii lub też są w opozycji, ale nawet wielu spośród tych, którzy oficjalnie należą do partii rządowych. Powody tej niechęci ogólnej są powszechnie znane, w każdym razie nie wynikają one ze względów rasowych. Żydzi w Polsce są głównymi propagatorami ustroju komunistycznego, którego naród polski nie chce, który mu jest narzucany przemocą, wbrew jego woli. Każdy Żyd ma poza tym dobrą posadę lub nieograniczone możliwości i ułatwienia w handlu i przemyśle, Żydów jest pełno w ministerstwach, na placówkach zagranicznych, w fabrykach, urzędach, w wojsku i to wszędzie na stanowiskach głównych, zasadniczych i kierowniczych. Oni kierują prasą rządową, mają w ręku tak surową dziś w Polsce cenzurę, kierują urzędami bezpieczeństwa, dokonują aresztowań.

Niezależnie od szerzenia komunizmu, nie odznaczają się oni taktem, zwłaszcza w stosunku do ludzi o przekonaniach niekomunistycznych. Są często aroganccy i brutalni. Wielu z nich nawet nie pochodzi z Polski. Przybywszy z Rosji, słabo mówią po polsku, jeszcze słabiej orientują się w stosunkach polskich. Na podstawie powyższych powodów powiedzieć zatem można, że sami Żydzi ponoszą lwią część odpowiedzialności za nienawiść, jaka ich otacza. Przeciętny Polak sądzi (mniejsza o to, słusznie czy niesłusznie), że prawdziwymi i szczerymi zwolennikami komunizmu w Polsce są tylko Żydzi, bo olbrzymia większość komunistów Polaków - to zdaniem ogółu - ludzie interesu, bezideowi, którzy są komunistami tylko dlatego, że im się to sowicie opłaca.

Tak się przedstawia tło ogólne wypadków kieleckich. Omówienie tej sprawy jest dlatego ważne, że rzuca ona światło na zachowanie się milicji i wojska podczas zajść kieleckich.

Obok tej przyczyny działała jednak na masy w Kielcach przyczyna druga, którą by można nazwać bezpośrednią. Już na parę miesięcy przed dniem 4 lipca 1946 r. rozchodziły się po Kielcach wersje o ginięciu dzieci obu płci. Księża z parafii kieleckich byli od czasu do czasu proszeni przez stroskanych rodziców o ogłaszanie z ambon wezwań, by ci, którzy mogą udzielić informacji o pobycie dzieci, powiadomili o tym rodziców. Ogłoszenia takie umieszczano i na słupach. Nie była to jakaś propaganda, bo dzieci ginęły rzeczywiście. Parę wypadków znanych jest z całą pewnością. Szeroki ogół uważał, że sprawcami ich są Żydzi, którzy na dzieciach popełniają mord rytualny, toteż skargi rodziców dzieci wpływały bardzo podniecająco przeciwko Żydom, zwłaszcza na ludzi prostych. Te niewątpliwe fakty ginienia dzieci oburzały nawet wielu ludzi z inteligencji. Niektórzy z nich informowali na przykład piszącego, że Żydzi dokonują transfuzji krwi z dzieci, a ofiary, z których pobrano krew, mordują.

Fakty tu opisane były meldowane milicji, która jednak okazywała wobec nich zupełną obojętność, nie przeprowadzając śledztwa, ale i nie dementując otrzymanych wiadomości. Ta bezczynność władz policyjnych utwierdzała szerokie masy w przekonaniu, że Żydom w Polsce wszystko wolno, że wszystko może im uchodzić bezkarnie.

Urzędowy akt oskarżenia, a za nim prasa rządowa wiążą wypadki kieleckie z referendum odbytym 30 maja 1946 r. Istotnie wiadomy z relacji tysięcy i dziesiątków tysięcy ludzi fakt, że co najmniej 90% uprawnionych głosowało "nie", a tymczasem władze rządowe ogłosiły, że było na odwrót, mógł wpłynąć na zwiększenie podniecenia mas ludowych, łatwiej ulegających podnietom uczuciowym. Nie wydaje się jednak, by ten czynnik odegrał poważniejszą rolę przyczynową w zajściach kieleckich.

Tenże akt oskarżenia, a za nim cała prasa rządowa piszą, bez żadnych dowodów co prawda, zupełnie gołosłownie, że "pogrom" ludności żydowskiej w Kielcach był specjalnie przygotowany przez WiN, NSZ i elementy wsteczne. Chodzi tu o dwie kwestie: specjalne przygotowanie pogromu i przygotowanie go przez WiN i NSZ. Tego wyjaśnienia zajść kieleckich przyjąć jednak nie można. Jest rzeczą znaną, zarówno z prasy z licznych procesów, jak i z opowiadań świadków, że organizacje podziemne rozporządzają sporą ilością broni wojskowej wszelkiego rodzaju, że potrafią staczać z komunistami prawdziwe bitwy. Jeżeli zatem one przygotowały i to specjalnie, a więc jako tako starannie wypadki kieleckie, to musieli brać w nich udział ludzie uzbrojeni i połowa przynajmniej Żydów padłaby od kul pistoletowych, wśród dowodów rzeczowych winny się znaleźć jakieś rewolwery czy pistolety automatyczne. Te rzeczy chyba nie ulegają wątpliwości. Prokurator rządowy, który tak dużo mówił o winie andersowców i NSZ, na pewno by i na mordowanie Żydów bronią tych czynników nie omieszkał zwrócić uwagę.

Tymczasem jeden ze sprawozdawców procesu, niepodejrzany, bo piszący w gazecie komunistycznej[1], tak pisze o rozprawie sądowej: "Przed stołem sędziowskim postawiono stolik, na którym zostały złożone dowody rzeczowe: kamienie, cegły zbroczone krwią, kije, sztachety z płotów, rura od kaloryfera poplamiona krwią i rower damski". Potwierdzają to uczestnicy procesu sądowego, nawet prokurator w akcie oskarżenia mówi, że Żydzi byli "wyrzucani i wypychani" na bruk, gdzie rzucały się na nich grupy osób, masakrując ich "uderzeniami rur żelaznych, sztachet, cegieł itp." Nie ma tu mowy o broni palnej, zatem gdzie dowody o specjalnym przygotowaniu tych zajść i o przygotowaniu ich przez NSZ czy WiN? Owszem, rzeczywiście 2/3 Żydów zostało zamordowanych bronią wojskową, ale nawet prokurator nie przypisał za to winy tym organizacjom. Dalej, aktem oskarżenia objęto 12 osób, tymczasem nawet tenże prokurator nie zarzucił ani jednej z tych osób przynależności do NSZ lub WiN. Twierdzenie zatem aktu oskarżenia o przygotowaniu wypadków kieleckich przez te organizacje należy uznać za pozbawione jakichkolwiek dowodów. Chyba że chodzi o przygotowanie moralne, ale to przecie - w świetle tego, co powiedziano wyżej - byłoby niemożliwe, gdyby w masach nie było nienawiści do Żydów z innych powodów, już przedtem nagromadzonej. Akt oskarżenia podaje na dowód swej tezy tylko to, że w tłumie usłyszano okrzyki: "Bić Żydów, niech żyje rząd sanacyjny, niech żyje Anders i niech żyje [fragment tekstu nieczytelny] Żydów". Pierwszy z nich jest zrozumiały, bo nie tylko nawoływano do bicia, ale i bito naprawdę. Drugi okrzyk jest już a priori zupełnie niemożliwy. Gdyby autor aktu oskarżenia był Polakiem, a przynajmniej jako tako orientował się w tym, co działo się w Polsce od roku 1939, to wiedziałby, jak jest niepopularny rząd sanacyjny i jeśli ktoś wzniósł taki okrzyk istotnie, to chyba dla zabawy lub po pijanemu, a w akcie oskarżenia nie wypadało tego powtarzać[2]. Co ważniejsze jednak, to to, że nikt, absolutnie nikt ze świadków zajść kieleckich tych trzech ostatnich okrzyków nie słyszał, nawet podczas procesu zapytywani o to świadkowie faktowi temu przeczyli. Dlatego też z całą stanowczością trzeba stwierdzić, że aczkolwiek okrzyk: "niech żyje Anders" - byłby zupełnie zrozumiały ze względu na dużą popularność tego generała w Polsce, to jednak okrzyk ten wraz z drugim o rządzie sanacyjnym i o Hitlerze są po prostu wymysłem prokuratora, aczkolwiek powtórzyła ten fakt za nim prasa rządowa. Jest to kłamliwy trick propagandowy i nic więcej.

Akt oskarżenia mówi także, że "ustalono niezbicie, że wśród podżegaczy i zabójców znajdowali się nawet umundurowani andersowcy". Chodzi tu chyba o żołnierzy, którzy wrócili z armii polskiej na Zachodzie, innych przecież mundurów nie ma. Ci istotnie mogli być w tłumie i mogli brać udział w zabijaniu, ale akt oskarżenia sam obala wypowiedziane tu twierdzenie, jeżeli bowiem prokurator twierdzi, że coś ustalił "niezbicie", to daje na to dowody albo na podstawie zeznań oskarżonych, tymczasem - to dziwne - żadnego umundurowanego andersowca nie aresztowano, albo na podstawie zeznań świadków, tymczasem i tych nie zacytowano. I to zdanie zatem należy uznać za niezgodny z prawdą wymysł aktu oskarżenia, przeznaczony chyba dla własnych zwolenników i dla zagranicy. Tak się przedstawia tło i przyczyny pośrednie zajść kieleckich w dniu 4 lipca.

Sprawa Henryka Błaszczyka, bezpośredniego sprawcy zajść kieleckich

Nie mamy zamiaru opisywać szczegółowo wypadków dnia 4 lipca, bo nie chodzi nam o to, którego Żyda w jakim czasie zamordowano. Przedstawienie tak dokładne byłoby niemożliwe, gdyż nie rozporządzamy odpowiednim materiałem dowodowym. Zresztą czynów tłumu, dokonywanych często równocześnie w paru naraz miejscach, odtworzyć się nie da. Tu zeznania świadków są i muszą być chaotyczne. Toteż ograniczymy się tylko do tego, co z tych zeznań da się wydobyć niewątpliwie, a co dotyczy rzeczy dla nas istotnej. Należą do nich trzy sprawy: początek zajść, główne ich fazy i kto mordował. Te trzy zagadnienia dadzą się wyjaśnić z całą pewnością.

Początek zajść wiąże się z osobą 9-letniego chłopca Henryka Błaszczyka. Według urzędowego aktu oskarżenia i prasy rządowej sprawa ta przedstawiała się następująco. W dniu 1 lipca chłopiec znikł "w nieustalonych na razie okolicznościach" z domu rodzicielskiego. "W toku śledztwa niezbicie ustalono", mówi tenże akt, że "chłopak znalazł się w odległej o 25 km od Kielc wsi Pielaki powiatu końskie i tu przebywał kolejno u trzech gospodarzy. W tym samym czasie na terenie Kielc rozpuszczono pogłoski o ginięciu dzieci, uprowadzanie których przypisywane było Żydom. W dniu 3 lipca wieczorem chłopiec powrócił do domu. Później, podczas procesu ojciec chłopaka zeznawał, że nie pytał syna o to, gdzie był, lecz kazał mu się udać na spoczynek. Zainteresował się jednak tą sprawą sąsiad, a wtedy chłopiec - wracam do urzędowego aktu oskarżenia - "opowiedział wyuczoną i nieodpowiadającą prawdzie historię, jakoby spotkał na ulicy jakiegoś nieznajomego mężczyznę, który dał mu do niesienia paczkę i 20 zł na drogę. Mężczyzna jakoby zaprowadził go do domu zamieszkanego przez Żydów, gdzie odebrano mu paczkę i pieniądze, a jego samego wsadzono do małej i ciemnej piwniczki, nie dając mu jedzenia. Z piwnicy wydostał się on podobno potem przy pomocy jakiegoś chłopca, który podał mu przez okienko stołek, na który wszedłszy, uciekł oknem. Rodzice chłopca na [podstawie] takiej opowieści, podmówieni przez osoby postronne, ustalone w śledztwie, tego samego dnia wieczorem zameldowali o tym Milicji Obywatelskiej, a wersję o zatrzymaniu i powrocie chłopca szerzono celowo po mieście. Rano dnia następnego rodzice chłopca, podmówieni, poszli znów z chłopcem na milicję, prowadząc go przez most i opowiadając o wypadku znajomym. Chłopak po drodze wskazał dom przy ul. Planty 7, gdzie rzekomo go więziono, i pokazał pierwszego napotkanego przypadkowo Żyda jako na sprawcę tego. W tym samym czasie na ul. Planty gromadził się już tłum. Po przyjściu rodziców z chłopakiem na komisariat MO wysłany został patrol 6 milicjantów celem ujęcia rzekomo podejrzanego osobnika, który na skutek wskazania chłopca został ujęty i osadzony w komisariacie MO. Z komisariatu MO powtórnie wysłano patrol złożony z kilkunastu milicjantów celem przeprowadzenia rewizji i ustalenia miejsca, gdzie podobno miał siedzieć zatrzymany chłopak. Doraźne dochodzenie milicji ustaliło natychmiast ponad wszelką wątpliwość, że oświadczenia chłopaka są fałszywe i zmyślone, niemniej jednak podburzony tłum, widząc chłopaka i ulegając szerzonej przez agitatorów propagandzie, rozpoczął pogrom Żydów zamieszkałych przy ulicy Planty nr 7".

Tyle urzędowy akt oskarżenia. Moglibyśmy go uznać za prawdziwy opis początków wypadków, gdyby nie to, że jego analiza wywołuje pewne co do tego wątpliwości i gdyby nie sam proces sądowy, który wątpliwość tę jeszcze pogłębia.

Akt oskarżenia mówi, że chłopiec znikł 1 lipca 'w nieustalonych na razie okolicznościach'. Akt oskarżenia jest datowany 8 lipca, w chwili gdy to piszemy, jest 1 września, a zatem od 4 lipca upłynęło blisko już 2 miesiące. Prasa rządowa codziennie prawie porusza wypadki kieleckie, a jednak do tej pory władze rządowe nie kwapią się z ogłoszeniem tych okoliczności, choć jest to sprawa niezwykle doniosła. Nie mógł ich ustalić i prokurator, choć miał na to 4 dni czasu, a ściśle biorąc, nie powinien był się zgodzić na sporządzanie aktu oskarżenia, dopóki nie miał pełnego materiału dowodowego. Jeżeli chłopiec 1 lipca opuścił dom i udał się do wsi Pielaki, to mógł to zrobić z następujących powodów: albo uciekł z domu na skutek złego traktowania, albo urządził sobie wycieczkę samowolnie bez wiedzy rodziców, albo został do tego przez kogoś namówiony. Jest rzeczą dziwną, że nie udało się wydobyć od chłopca odpowiedzi na te pytania. Ale największej wątpliwości dostarczył sam proces sądowy. Urzędowy akt oskarżenia mówi, że chłopiec opowiadał 'wyuczoną i nieodpowiadającą prawdzie historię' o przetrzymaniu go przez Żydów. Wiceminister bezpieczeństwa publicznego Wachowicz opowiedział to przedstawicielowi SAP-u w sposób bardziej szczegółowy: "Dziecko wzięte na spytki przez dwie godziny powtarzało wyuczoną lekcję o Żydach i więzieniu, zamierzonym morderstwie itp. w obawie, że jeśli powie prawdę, zostanie ukarane przez rodziców. Po dwóch godzinach dziecko przyznało się do prawdy i wyszły na jaw szczegóły tej potwornej prowokacji, do której zdegenerowani przestępcy nie zawahali się użyć naiwnego dziecka"[3].

Otóż chłopiec ten był w świetle urzędowego aktu oskarżenia bezpośrednim i głównym sprawcą wypadków kieleckich dnia 4 lipca. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że on przede wszystkim powinien był być badany podczas procesu sądowego. Tymczasem w dniu 8 lipca na rozprawę sądową nie dostarczono go. Najważniejszy świadek oskarżenia był na procesie nieobecny, choć władze rządowe miały go w rękach. A przecież jeśli prawdą jest to, co podawał wiceminister Wachowicz, zeznania chłopca byłyby jak najlepszym argumentem na korzyść tezy wysuwanej przez akt oskarżenia. Komu zależało i na tym, by nie zeznawał w sądzie, by nie pokazał się obrońcom i publiczności?

Fakt, że Henryka Błaszczyka, głównego sprawcę zajść kieleckich, badał tylko prokurator, że jego zeznań nikt potem nie słyszał, że obrońcy nie mogli go pytać i nie widzieli nawet, podważa wybitnie prawdziwość urzędowego aktu oskarżenia.

Ale to nie koniec wątpliwości. Zaraz 4 lipca chłopca wraz z ojcem aresztowano i nie pozwolono nikomu się z nim widzieć. Siedzi on w więzieniu aż dotąd. Jeżeli po pewnym czasie nie zostanie on wypuszczony na wolność, ew[entualnie] oddany do jakiegoś domu poprawczego, lecz zaginie w więzieniu, to wówczas będzie wolno wyprowadzić z tego tylko jeden wniosek, a mianowicie, że prawdziwe zeznania chłopca były inne niż podawał urzędowy akt oskarżenia i że władze rządowe obawiały się, by chłopiec nie powiedział w sądzie co innego, niż one sobie życzyły.

Jeszcze jedna sprawa niejasna. Młody Błaszczyk wskazał na osobnika, który jakoby zaprowadził go do domu zamieszkanego przez Żydów. Osobnik ten został ujęty i osadzony w komisariacie. Tyle tylko mówi urzędowy akt oskarżenia na ten temat, nie podaje on nawet, jak się ów osobnik nazywał i kim był. Sprawę widocznie zbagatelizowano, choć była ona jedną z głównych przyczyn wypadków kieleckich. I znowu pytanie: dlaczego owego osobnika nie skonfrontowano w sądzie z Henrykiem Błaszczykiem, by temu ostatniemu dowieść kłamstwa? Dlaczego z góry, bez możności sprawdzenia tego przez adwokatów, przyjęto dziwną perwersję chłopca, który wskazał na pierwszego lepszego spotkanego po drodze Żyda? Niektórzy świadkowie mówią, i powtórzył to za nimi jeden z korespondentów pism zagranicznych[4], że Żyd ów nazywał się Antoni Pasowski. On to ich zdaniem wmówił w Błaszczyka, że Żydzi z domu Planty nr 7 chcieli go zamordować, a oprócz tego, sterroryzowawszy chłopca, kazał mu o tym opowiadać naokoło. Nie wiadomo dokładnie, na czym się ta wersja opiera, nie wydaje się ona jednak zmyślona, gdyż analiza wypadków raczej ją potwierdza niż podważa. Chłopiec musiał być przez kogoś namówiony do szerzenia opowiadania o postępowaniu Żydów. Sam nawet urzędowy akt oskarżenia nie mówi, że uciekł on z domu lub że zrobił samowolną wycieczkę, lecz że "znikł w nieustalonych na razie okolicznościach". Ktoś mu w tym zniknięciu pomógł. A dalej, jeśli chłopca istotnie nie męczyli Żydzi, to ktoś mu również kazał opowiadać o tym. Gdyby opowiadanie chłopca było całkowicie przez niego zmyślone, to niewątpliwie pokazano by chłopca w procesie sądowym na dowód, że sam przyznaje, iż kłamał. Tego nie zrobiono widać w obawie, by się nie wsypał. A wobec tego, kto namówił chłopca do opowiedzenia całej tej historii? Mogli to zrobić jacyś reprezentanci WiN czy NSZ lub też, co a priori biorąc, wydaje się paradoksalnym, sami Żydzi. Pierwszą możliwość omówiliśmy w rozdziale poprzednim, wykazując, że jest ona nie do przyjęcia. Pozostaje zatem druga, choć wydaje się, że jest nieprawdopodobna i absurdalna, bo wynikałoby z niej, że Żyd był głównym sprawcą mordowania Żydów w Kielcach. Czy jednak naprawdę jest ona absurdalna? Przed daniem odpowiedzi na to pytanie trzeba wspomnieć o dwóch wiążących się z nim zjawiskach. Po pierwsze faktem jest, że Żydzi europejscy pragną wywrzeć presję na rząd Wielkiej Brytanii, by oddał im w niepodzielne władanie Palestynę. Niedawno dokonany przez terrorystów żydowskich zamach w Jerozolimie na hotel króla Dawida, podczas którego zginęło podobno sporo Żydów, jest wymownym dowodem tej presji. Po drugie, aby łatwiej uzyskać możność wyjazdu do Palestyny, Żydzi europejscy starają się dowieść, że w niektórych krajach europejskich są prześladowani. Do takich krajów należy Polska, której Żydzi, zwłaszcza rosyjscy, szczególnie nie lubią za to, że nie chce dobrowolnie przyjąć narzucanego sobie ustroju komunistycznego. Ze względu na przytoczone zjawiska nie jest wykluczone, że ktoś z Żydów mógł skłonić Henryka Błaszczyka do opowiadania wyżej przytoczonej historii w przewidywaniu, że skłoni ona podniecony już i tak przeciw Żydom tłum do ekscesów, które będzie można potem obszernie wyzyskać. W świetle tej hipotezy jasne jest i zniknięcie Błaszczyka na trzy dni (obojętne jest przy tym, czy był od 1 do 3 lipca na wsi, czy też w piwnicy przy ul. Planty 7), i niepokazanie go nawet podczas procesu. Potwierdza ją także w sposób silny fakt, że milicja nie próbowała przeszkodzić tłumom w mordowaniu, co wyjaśnić można w ten tylko sposób, że takie miała rozkazy. Poniżej przytoczymy jeszcze więcej danych na potwierdzenie wyrażonej tu supozycji.

I wreszcie jedna jeszcze uwaga. Urzędowy akt oskarżenia twierdzi, że w czasie między 1 a 3 lipca rozpuszczono w Kielcach pogłoski o ginięciu dzieci. Twierdzenie to jest niezgodne z prawdą, bo wiadomości o ginieniu dzieci kursowały po Kielcach już wcześniej, jak o tym była mowa w rozdziale pierwszym. W czasie od 1 do 3 lipca świeżych na ten temat pogłosek, poza osobą Błaszczyka, nie było.

Przebieg zajść

Urzędowy akt oskarżenia, a za nim prasa rządowa, opisuje początek i przebieg zajść kieleckich w trzech zdaniach: z komisariatu milicji wysłano kilkunastu milicjantów, którzy mieli sprawdzić, czy Błaszczyk był rzeczywiście przetrzymany w domu Planty nr 7; po przybyciu na miejsce dochodzenie milicji "ustaliło natychmiast ponad wszelką wątpliwość", że oświadczenie chłopca jest fałszywe i zmyślone, "niemniej jednak podburzony tłum, widząc chłopaka i ulegając szerzonej przez agitatorów propagandzie, rozpoczął pogrom Żydów zamieszkałych przy ul. Planty 7".

Tyle ów akt urzędowy. Nie odpowiada on wcale na dwa budzące się przy tym pytania: w jaki sposób milicja ustaliła "ponad wszelką wątpliwość", że chłopiec mówił nieprawdę? Czy badano piwnicę domu i przesłuchiwano zamieszkałych w nim Żydów? I drugie pytanie: dlaczego milicjanci nie powstrzymali tłumów, choć było ich kilkunastu i choć akcja odbywała się na schodach, gdzie z braku miejsca tłum nie mógł być duży?

Te pytania okażą się zbędne, jeżeli przedstawi się przebieg tej sprawy ze szczegółami, które urzędowy akt oskarżenia prawdopodobnie celowo przemilcza.

Wszyscy świadkowie zeznają zgodnie, że wypadki zaczęły się około godz. 10. Do domu przy ul. Planty 7 przybył w towarzystwie tłumu mały oddział milicji, który zażądał otwarcia drzwi mieszkania na pierwszym piętrze w celu przeprowadzenia w nim rewizji. Żydzi odmówili, mówiąc, że otworzą tylko na rozkaz UB, to jest Urzędu Bezpieczeństwa. Ta odmowa rozjątrzyła zarówno milicjantów, jak i tłum, gdyż UB jest to organizacja analogiczna do niemieckiej Gestapo i kierowana przez Żydów. Wyglądało na to, że Żydzi chcą się tylko przed Żydami tłumaczyć, że nie mają zaufania do polskich milicjantów. Zgromadzony przed domem tłum szemrał, nastrój podniecały kobiety, między innymi jedna z nich, która zawodziła głośno: "Moja droga dziecina... Tu ją zamordowali". Kobiecie tej rzeczywiście miało zaginąć dziecko. Ktoś z tłumu, w cywilnym ubraniu, rzucił z ulicy kamieniem w szybę mieszkania żydowskiego, za tym posypały się inne kamienie. Wobec tego milicjanci znajdujący się na ulicy zaczęli nawoływać do spokoju, a jeden z nich czy też paru strzeliło w górę dla postrachu. Jedna z kul oderwała gzyms nad oknem mieszkania żydowskiego. Wśród tłumu zaczął się popłoch. I wtedy właśnie dano serię strzałów z okien domu zamieszkanego przez Żydów. Parę osób zostało rannych. Tłum zaczął uciekać, po chwili jednak zawrócił, gdy strzały umilkły.

To działo się na ulicy. Tymczasem w samym domu milicja wyważyła mieszkania na pierwszym piętrze, ale gdy drzwi zawaliły się pod naporem cisnących, posypała się nań seria strzałów. Zostało rannych parę osób i zabity jakiś oficer. Atakujący wycofali się z części schodów.

Fakt ten, że Żydzi zaczęli pierwsi strzelać do milicji i tłumu, nie ulega najmniejszej wątpliwości. Stwierdzają to wszyscy bez wyjątku świadkowie. Pierwszymi ofiarami podczas zajść kieleckich byli zatem Polacy. Nawiasem mówiąc, posiadanie broni palnej jest w Polsce zakazane pod karą śmierci. Te strzały żydowskie sprowokowały dalszy bieg wypadków. Gdyby nie one, skończyłoby się prawdopodobnie wszystko na wybiciu szyb Żydom i milicjanci potrafiliby uchronić ich od linczu. Zaatakowani milicjanci odpowiedzieli jednak strzałami i zamiast rozpędzać tłum, stanęli po jego stronie. Świadkowie mówią, że wewnątrz domu Żydzi bronili się i granatami.

Na ulicy przed domem stał tłum coraz gęstszy. Około godz. 10 min 30 na ulicy zjawili się funkcjonariusze służby bezpieczeństwa, ale zachowali się biernie, przyjmując tylko postawę obserwatorów. Zjawił się też silny oddział wojska i zaczął otaczać dom, usuwając z ulicy tłumy. Obserwatorzy stwierdzają, że był wówczas moment, gdy można było zlikwidować całe zajście, gdyby ze strony służby bezpieczeństwa padły odpowiednie po temu rozkazy, gdyby ktoś z nich wykazał należytą energię, gdyby służba bezpieczeństwa, milicja i wojsko chciały rzeczywiście działać. Tymczasem milicja i żołnierze prowadzili głośne rozmowy z tłumem. Widać było, że wojsko zwłaszcza podziela nienawiść do Żydów. Z tłumu wołano zresztą: "Niech żyje armia polska!". Jeden ze świadków naocznych opowiadał, że jeden z oficerów usłyszawszy, że Żydzi mordują "naszych", wyciągnął rewolwer i pobiegł do wnętrza domu. Tam również udała się i część żołnierzy. Milicjanci i żołnierze mordowali Żydów w mieszkaniach lub też bijąc ich kolbami, wyprowadzali na ulicę, a tu w obecności innych żołnierzy i milicjantów masakrowały ich zhisteryzowane jednostki. Nawet przewód sądowy stwierdził, że 2/3 Żydów zginęło z ran postrzałowych, a tylko 1/3 została zamordowana przez jednostki z motłochu. Funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa i teraz zachowywali się bezczynnie.

Gdyby Żydzi nie bronili się w swych mieszkaniach, byliby wymordowani lub pobici w ten sposób wszyscy w ciągu godziny. Tymczasem toczyła się walka o każde mieszkanie i powtarzało się zabijanie ich lub wywlekanie na ulicę.

Około godz. drugiej po południu zaczęła się druga faza zajść. Przyszli tłumem, przebywając przestrzeń około kilometra, a jednak nie powstrzymywani przez nikogo po drodze robotnicy z fabryki "Ludwików" i z tartaku państwowego, uzbrojeni w drągi, klucze francuskie itd. Robotnicy ci należą prawie wyłączali do dwóch partii rządowych, PPR i PPS. Zaczęło się jeszcze szybsze wyciąganie Żydów z domów i mordowanie ich na miejscu lub na ulicy, która została zasiana trupami. Dopiero po południu, około godziny trzeciej, tłum, nie mając już nic do roboty, zaczął się rozchodzić, atakując tu i ówdzie napotkanych po drodze Żydów. Stwierdza to i akt oskarżenia, pozwalając jednak w ten sposób na wniosek, że skoro zajścia trwały tak długo, to wynika z tego alternatywa: albo władze nie chciały przerwać mordowania Żydów, albo nie zostały usłuchane przez własnych ludzi. Jeśli przyjąć ten drugi wniosek, to wynika z niego inny. Widać mianowicie, jaki posłuch w wojsku, a nawet w milicji ma rząd obecny i jak wielka jest w masach nienawiść do głównych tego rządu zwolenników, tj. do Żydów.

Proces sądowy

Piętą achillesową urzędowego przedstawienia wypadków kieleckich jest niewątpliwie proces sądowy w tej sprawie. Rzuca on cień na szczerość tych, którzy go prowadzili i zdradza ich istotne tendencje. Do odpowiedzialności pociągnięto 12 osób, w tym tylko 6 spośród tych, którzy brali udział w zajściach. Jeśli się zwróci uwagę na to, że zamordowanych było 39 osób, a ranionych 40, to liczba oskarżonych jest wysoce niewspółmierna do liczby zabitych i rannych. Prokurator rządowy jednak inaczej postąpić nie mógł, gdyż istotnie spośród osób cywilnych zabijających było niewielu, 2/3 Żydów wymordowali i poranili milicjanci, żołnierze i robotnicy, a tych jako ludzi rządowych do odpowiedzialności prokurator pociągnąć nie chciał.

W celu zwiększenia, choćby sztucznego, liczby oskarżonych, a zarazem zapewne, aby bardziej zohydzić tych, którzy zabijali przy ul. Planty 7, połączono ich proces ze zwykłą sprawą bandycką, która rozgrywała się wprawdzie w tym samym dniu, ale miała zupełnie inny charakter. Oto milicjant Mazur wraz z trzema swymi towarzyszami wywiózł za miasto z ulicy Leonarda, odległej o prawie 1/2 kilometra od domu Planty 7, troje Żydów w celu rabunkowym, jak to stwierdza sam akt oskarżenia. Dwoje z tych Żydów bandyci zamordowali, jeden z Żydów uciekł. Sprawa ta nie miała nic wspólnego z antysemityzmem, gdyż ofiarą bandytów padają przecież i Aryjczycy, nie pozostawała też w żadnym związku z zajściami przy ul. Planty 7.

Na proces przyjechał najwyższy sąd wojskowy, choć według prawa nie jest on kompetentny do sądzenia spraw w pierwszej instancji ani do sądzenia spraw osób cywilnych, o ile ich czyn nie pozostaje w bezpośrednim związku z przestępstwem osób wojskowych. Władzom rządowym chodziło, zdaje się, o dobór takich sędziów, którym by można było zaufać. Byli też nimi niejacy Marian Barton, Antoni Łukasik i Stanisław Baraniuk. Pierwszy z nich miał wybitne cechy mongolskie, nie wyglądał na Polaka, dwaj pozostali mieli wygląd semicki. Innym zupełnie dziwnym pogwałceniem prawa był fakt, że o zajściach w dniu 4 lipca nie powiadomiono wcale prokuratora miejscowego, nie on też oskarżał przed tym sądem, lecz również specjalnie przysłany prokurator sądu najwyższego major Szponderski oraz miejscowy prokurator sądu wojskowego, Żyd Golczewski. Do obrony powołano z urzędu pięciu adwokatów, w tym tylko dwóch obrońców wojskowych, trzech zaś cywilnych. Gdy ci ostatni podnieśli zarzut, że nie są kompetentni do stawania w sądach wojskowych, sąd odpowiedział, że istotnie mógłby wyznaczyć na obrońców nawet żołnierzy, ale kieruje się dobrem oskarżonych. Nawiasem mówiąc, spośród tych trzech obrońców cywilnych jeden z nich, Zenon Wiatr jest znany jako żyjący b[ardzo] dobrze z kołami PPR, w ten sposób dwaj pozostali byli zmajoryzowani. Rola ich była tym trudniejsza, że nie występowali nigdy w sądach wojskowych, a co więcej, ze sprawą nie zdążyli się nawet zapoznać. Oto 8 lipca po południu zawiadomiono ich, że mają występować w sprawie zajść kieleckich dnia następnego o godzinie dziewiątej rano.

W ten sposób nie dano im nawet 24 godzin do przygotowania obrony, co więcej, uniemożliwiono im porozumienie z oskarżonymi. Na widzenie się z tymi ostatnimi dano im dosłownie niecałą godzinę czasu i to bezpośrednio przed samym procesem, gdy na dyskusje, na przygotowanie wspólnej linii postępowania ławy obrończej, a nawet na dokładne zapoznanie się z aktem oskarżenia było już stanowczo za późno. Zresztą akt oskarżenia przeczytano i podsądnym dopiero na godzinę przed zaczęciem rozprawy, wbrew kodeksowi postępowania karnego wojskowego, który daje oskarżonym 5 dni czasu od wręczenia lub odczytania aktu oskarżenia do rozprawy, wprawdzie podsądni podpisali oświadczenie, że zrzekają się tego przysługującego im okresu 5 dni, ale dziwne jest, że zgodzili się w ten sposób na utrudnienie zadania obrony, że nie porozumieli się w tej sprawie uprzednio z obrońcami, dziwniejsze, że zrobili to wszyscy, jeszcze dziwniejsze, że pozwolił na to sąd. Ten zupełnie niezrozumiały krok oskarżonych można wytłumaczyć jedynie tym, że tak im zrobić kazano i to prawdopodobnie w sposób, jaki jest praktykowany w polskich więzieniach. Jeden z oskarżonych miał świeże rany na głowie, inny wyraźnie powiedział na rozprawie, że go bito podczas śledztwa.

W procesie tym były jednak rzeczy jeszcze dziwniejsze. W ataku na Żydów brali udział i milicjanci, podczas zajść zabito paru Polaków (dwóch wylicza akt oskarżenia), którzy przecie nie padli z rąk polskich, a więc musieli być - sądząc nawet z aktu oskarżenia - zabici przez Żydów, wszyscy świadkowie stwierdzają, że pierwsi zaczęli strzelać do Polaków Żydzi, poza tym zajściom towarzyszyło zrozumiałe podniecenie. To wszystko powinno było być wzięte w rachubę przez sąd i wyjaśnione, bo rzucało światło na sprawę. Działanie w afekcie zawsze zmniejsza winę, zwłaszcza wtedy, gdy przestępca jest jednym z tłumu przestępczego, gdy jest przez tenże podniecany, niejako zachęcany. Sąd jednak z góry zastrzegł, że tych rzeczy poruszać obronie nie wolno. Obrońcy wiedzieli, co to znaczy, toteż ograniczyli się tylko do wysunięcia zarzutów natury czysto proceduralnej i do rzeczy drugorzędnych. Sąd nie zgodził się też na wysłuchanie świadków, których proponowali obrońcy.

Z tego wszystkiego widać, że sądowi chodziło tylko o demonstrację, o skazanie jak największej liczby ludzi, nie zaś o ustalenie istotnego przebiegu wypadków i w związku z tym prawdziwego stopnia winy oskarżonych.

Jeżeli urzędowy akt oskarżenia twierdzi, że w związku z osobą Błaszczyka tłum pod wpływem agitatorów rzucił się na niczego nieprzeczuwających, spokojnych mieszkańców domu przy ul. Planty 7, to jest zupełnie niezrozumiałe postępowanie sądu, bo przecież gdyby to było prawdą, to sąd nie zakazywałby prowadzenia tej sprawy, przeciwnie, położyłby na nią nacisk. Skoro jednak sąd nie dopuścił do rozprawy na temat początku zajść, to znaczy, że [mu] na tym zależało, że miał w tym jakiś interes. A z tego wynika jednak, że urzędowe wyjaśnienie początku zajść nie odpowiadało prawdzie. Obawiano się niewątpliwie usłyszenia od świadków takich faktów jak ten, że Żydzi nie chcieli wpuścić do swego mieszkania milicjantów, że pierwsi zaczęli strzelać, prowokując w ten sposób milicję i tłum, oraz faktu, że większość Żydów została zamordowana przez milicjantów, żołnierzy i robotników i że milicjanci państwowi wywlekali Żydów z mieszkania i oddawali ich na pastwę rozwścieczonego tłumu.

Uderzają w tym procesie poza tym dwie jeszcze niezwykle ciekawe okoliczności. Pierwsza to wygląd oskarżonych i ich zeznania. Prawie wszyscy mieli wygląd ludzi przestraszonych, jeden z nich powiedział, że go bito w więzieniu, innemu, który chciał odwołać swe zeznania uczynione w śledztwie, prokurator groził, że spotka go... - choć, zorientowawszy się, nie dokończył zdania. Sprowadzony na rozprawę ojciec Błaszczyka wyglądał jak człowiek niezupełnie normalny, był mocno nastraszony. W zeznaniach swych większość oskarżonych przyznawała się do wszystkiego, niektórzy mówili więcej nawet na swoją niekorzyść, niż powiedzieli podczas śledztwa, a wszyscy podawali to, czego od nich żądano. Słowem był to typowy proces, taki, jakie się często odbywają na Wschodzie, a które są tajemnicze dla ludzi Zachodu.

Prokurator Golczewski w swym oskarżeniu obszernie opowiadał o faszyzmie i reakcji, choć na omówienie tła i początku zajść sąd nie pozwolił, ubliżał obrońcom, choć byli przecie naznaczeni z urzędu, obrzucał błotem patriotyzm i honor Polaków, choć to miało miejsce w polskim sądzie. Napadał na Kościół katolicki, choć przedstawicieli tego Kościoła nie pytali wcale, co sądzą o wypadkach kieleckich. Bez żadnego dowodu, bez przytoczenia choćby jednego świadectwa przyjął za pewnik, że chodziło o pogrom zorganizowany przez podżegaczy spod znaku Andersa i że tłum pierwszy wpadł na spokojnych, niewinnych Żydów. Sąd nie zajął się sprawdzeniem prawdy tych powiedzeń, nie przeprowadził na ten temat śledztwa, nie dopuścił proponowanych przez obronę świadków, odrzucił wszystkie wnioski obrony. Nie pozwolił na omawianie genezy zajść i udziału w nich milicji, bezpieczeństwa i wojska. Rozprawie nie przewodniczył żaden z sędziów, lecz sam prokurator udzielał głosu obrońcom i oskarżonym. Zamiast stwierdzić tylko winę oskarżonych, skoro na inne tematy mówić nie pozwolono, sąd w wyroku swym przyjął bez dowodu łączność zajść kieleckich z zagranicą, uznał wypadki za dzieło agentów generała Andersa. Zabawił się też w propagandę, twierdzącą, że Polska Ludowa musi walczyć z pozostałościami faszyzmu.

Fakt, że sąd przyjął za pewnik te rzeczy, co do których nie było żadnych absolutnie dowodów, których nawet nie pozwolił poruszać, wskazuje na to, że sąd ten działał na rozkaz z góry, że cały proces był tylko parodią. Sądowi nie chodziło widać o zbadanie przyczyn zbrodni, lecz o wyzyskanie jej dla celów propagandowych, o użycie jej na korzyść polityki rządu.

W związku z tym pozostaje druga ważna okoliczność. Wypadki kieleckie niezależnie od ich tła, niezależnie od tego, że były sprowokowane, niezależnie od tego, że władze rządowe mogły, lecz nie chciały do nich nie dopuścić, były jednak zbrodnią zostawiającą plamę na społeczeństwie polskim. Wiadomo było, że czynniki wrogie Polsce będą się starały atakować ją z tego powodu. Każdy uczciwy rząd polski, tak jak każdy rząd na świecie, z obowiązku starałby się przedstawić wypadki kieleckie jak najsumienniej, podać wszystkie okoliczności łagodzące, bo takie były niewątpliwie, zabijający w Kielcach nie byli przecież zawodowymi zbrodniarzami. W tym wypadku zaniechano tego jednak, a nawet z góry zabroniono poruszać te okoliczności łagodzące, nie dopuszczono do omawiania prawdziwego początku zajść, starając się w ten sposób o ułatwienie roboty czynników zohydzających społeczeństwo polskie. Sąd kielecki, odbyty w dniach 9-11 lipca, wykazał niezbicie, że tymczasowemu rządowi polskiemu chodziło o przedstawienie wypadków kieleckich z 4 lipca w świetle możliwie jak najgorszym.

Oprócz powyższych danych potwierdzeniem tego jest fakt, że rozprawie sądowej starano się nadać możliwie jak najsilniejszy rozgłos, że ściągnięto na nią nie tylko tłum sprawozdawców polskich pism rządowych, ale i sprawozdawców cudzoziemskich. Rząd nie miał czasu na to, by go udzielić obrońcom na zapoznanie się z materiałem oskarżenia, otrzymali tylko parę godzin, ale miał czas na zawezwanie i sprowadzenie całego tłumu korespondentów pism zagranicznych. Liczono widać na to, że nie znając stosunków polskich, a specjalnie kieleckich, nie zorientują się w tym, że proces był z góry wyreżyserowany, że usunięto zeń wszystko, co mogło być niewygodne rządowi, a pokazano tylko to, o co rządowi chodziło. Zdaje się, że zamiar ten na ogół się udał.

Prasa rządowa o wypadkach kieleckich. Rola Kościoła

Prasa rządowa, a niestety także informowana przez nieuczciwych lub naiwnych korespondentów część prasy zagranicznej, zaczęła wyprowadzać z wypadków kieleckich następujące wnioski:

1) Agenci faszystowscy, agenci generała Andersa organizują w Polsce pogromy Żydów.

2) Ci, którzy nie chcą potępić wypadków kieleckich w ten sam sposób, jak to robi prasa rządowa polska, są związani z faszyzmem i z generałem Andersem. Takimi są w Polsce członkowie PSL Mikołajczyka i dlatego należy stronnictwo to rozwiązać.

3) Ponieważ zabijający Żydów w Kielcach byli katolikami i ponieważ Kościół katolicki nie chce również potępić wypadków kieleckich w sposób wymagany przez rząd, Kościół zatem odpowiada za te wypadki, jest antysemicki i faszystowski, dlatego też uzasadnione jest podjęcie z nim walki i osłabienia jego wpływów.

4) W społeczeństwie polskim jest jeszcze wiele wpływów faszystowskich, czego dowodem jest okazany w Kielcach antysemityzm, a zatem całkowicie uzasadnione jest postępowanie tymczasowego rządu polskiego.

Wnioskom tym trzeba się przypatrzyć z bliska. Co do pierwszego z nich, to abstrahując w tej chwili od zagadnienia, co robią w Polsce agenci faszystowscy i agenci generała Andersa, bo to nie należy do omawianej przez nas sprawy, powiedzieć trzeba, że proces sądowy nie dostarczył ani jednego dowodu, by wypadki kieleckie były przygotowane przez andersowców. Jeden tylko świadek Henryk Witelis mówił, że 4 lipca w Piekoszowie pod Kielcami bił Żydów tłum ludzi, wśród których był mężczyzna w mundurze armii gen. Andersa. Sprawa ta jednak nie wiąże się z wypadkami kieleckimi, wyżej wykazaliśmy, że zajścia kieleckie nie mogły być dziełem andersowców i że większość Żydów wymordowali żołnierze, milicja rządowa i członkowie partii rządowych.

Co do stanowiska PSL, to potępiła ona niedwuznacznie mordy kieleckie, ale znając metody postępowania tymczasowego rządu polskiego i znając, zdaje się, prawdziwy przebieg wypadków kieleckich, chciała widać zgodzić się na sposób potępienia wymagany przez rząd, aby wbrew prawdzie nie zohydzać własnego społeczeństwa.

Najcięższe zarzuty z racji wypadków kieleckich spadły na Kościół katolicki i jego hierarchię, dlatego też sprawę tę należy omówić obszernie. Chodzi tu o odpowiedź na pytania:

Czy Kościół w Polsce szerzył antysemityzm?

Czy księża kieleccy mogli, lecz nie chcieli powstrzymać mordu kieleckiego?

Czy Kościół odmówił potępienia zbrodni kieleckiej?

Pierwsze z tych pytań właściwie nie wymaga odpowiedzi. Nauka Kościoła, głosząca że każdy człowiek jest bliźnim i że zabijać ani krzywdzić nikogo nie wolno, jest zupełnie wyraźna. Kościół potępia skrajny nacjonalizm i walkę klas. Postępowanie księży nie było i nie jest odmienne. Najlepszym tego gwarantem jest sama prasa rządowa, która choć zajmuje się tym problemem niezwykle obszernie, nie potrafiła zacytować ani jednego orędzia biskupiego o charakterze antysemickim, nie potrafiła przytoczyć żadnego nazwiska księdza katolickiego, który by do napadania i bicia Żydów zachęcał. Prasa rządowa zgodnym chórem atakuje kardynała Hlonda za jego wywiad udzielony sprawozdawcom pism zagranicznych na temat wypadków kieleckich, choć nigdy w całości go nie przedrukowała, lecz operowała zawsze powyrywanymi z kontekstu, a często poprzekręcanymi zdaniami. Prymas Polski dał w tym wywiadzie krótki, lecz prawdziwy obraz wypadków kieleckich. Stwierdził więc, że w Polsce istnieje niechęć do Żydów, gdyż zajmują oni wybitne stanowiska rządowe i starają się zaprowadzić ustrój komunistyczny. Na tym tle stają się zrozumiałe wypadki kieleckie, które jednak kardynał uważa za opłakane, które też jego zdaniem Kościół jako zabójstwo potępia. Ale jeżeli należy ubolewać nad tym, że na froncie politycznym w Polsce giną Żydzi, to trzeba ubolewać również i nad tym, że giną, i to w znacznie większej ilości, Polacy. Oświadczenie to jest tak zgodne z prawdą, że prasa rządowa w Polsce nie ośmieliła się podać go w całości, zrozumiałe jest jednak, że musiało ono wywołać jej wściekłość, bo trudno inaczej nazwać ataki na czczonego przez 90% Polaków prymasa.

Prasę rządową zabolały dwie prawdy: jedna o roli Żydów, druga o mordowaniu Polaków. A przecie obydwie są niewątpliwe. Mówiliśmy już wyżej o pierwszej. Co do drugiej, to podkreślić należy, że codziennie niemal giną z rąk członków partii rządzących, z rąk milicji i służby bezpieczeństwa działacze PSL, działacze opozycji.

W jednym tylko powiecie miechowskim ludzie rządowi wymordowali 260 chłopów polskich w ciągu 7 tygodni. A jednak choć zabójcy są znani, nie aresztuje się ich, nie wytacza się im procesów. Milczy na ten temat prasa polska, nic o tym nie wie prasa zagraniczna. Stąd nic dziwnego, że gdy prymasa Polski zapytano, co sądzi o jednej zbrodni, zbrodni kieleckiej, odpowiedział, że potępia wszystkie, zarówno tę, której rząd nadal rozgłos, jak i te, o których mówić nie pozwala. Żaden biskup katolicki, żaden uczciwy człowiek nie mógłby się w tej sprawie wyrazić inaczej. Odmiennie sądzą tylko ludzie nieorientujący się w sytuacji lub ci, którzy uważają, że zabójstwo może być niedozwolone, ale może też być godne polecenia.

Czy księża kieleccy mogli, lecz nie chcieli powstrzymać mordów kieleckich?

W sprawie tej należy stwierdzić, co następuje. Biskup kielecki ks. Czesław Kaczmarek był wówczas w Kielcach nieobecny, gdyż od 4 czerwca do 24 lipca przebywał na Dolnym Śląsku. Zastępował go p.o. wikariusza generalnego ks. Piotr Dudziec. O zbiegowisku tłumu i mordowaniu Żydów przy ul. Planty 7 nikt nikogo z księży nie zawiadamiał. Przypadkiem dowiedział się o tym proboszcz parafii katedralnej ks. Zelek około godziny jedenastej i natychmiast udał się na miejsce wypadków. Zatrzymali go jednak żołnierze, mówiąc, że wszystko się już skończyło i że cywile muszą ulicę opuścić. Istotnie, przed domem Planty 7, jak to stwierdzają świadkowie, osób cywilnych wówczas nie było.

Około godz. 2 minut 20 po południu na wiadomość, że zabijanie Żydów zaczęło się na nowo, 5 księży udało się w dwóch grupach na ulicę Planty 7. Przybyli około godz. 3, ale i tym razem tłumu na ulicy nie było. Dom był otoczony kordonem wojska, a żołnierze poinformowali księży, że są niepotrzebni, bo wszystko się już skończyło. Rzeczywiście, jak to stwierdzają wszyscy świadkowie, zajścia przy ulicy Planty zakończyły się około godz. ósmej. Niewątpliwie gdyby księża zjawili się na ulicy Planty o godzinie 10 minut 15, może by ich rola mogła być aktywniejsza, ale milicja i Urząd Bezpieczeństwa nie uważały widać za wskazane wezwać ich na miejsce, tak jak i nie sądziły, by należało wezwać prokuratora. Oczywiście obecnie łatwiej jest za to na księży napadać.

Czy Kościół odmówił potępienia

zbrodni kieleckiej?

Mówiliśmy wyżej o potępieniu jej przez przedstawiciela Kościoła w Polsce, kardynała Hlonda. Nie inaczej mogli postąpić inni biskupi polscy. W samych Kielcach zaraz 5 lipca wojewoda kielecki zwołał przedstawicieli miasta i duchowieństwa w sprawie wydania odezwy nawołującej kielczan do spokoju. Projektu takiej odezwy zebranie jednak nie przyjęło. Uchwalono, by odezwę taką przygotowała Kuria Biskupia. Ta istotnie przygotowała ją w dniu 6 lipca, ale władze rządowe jej nie opublikowały. To też Kuria przygotowała inną odezwę i kazała ją odczytać z ambon kościołów kieleckich w niedzielę dnia 7 lipca. Przyczyniła się ona wybitnie do uspokojenia umysłów w Kielcach. W dniu 11 lipca Kuria wydała do całej diecezji drugą odezwę. Wymowa jej jest niedwuznaczna, zupełnie wyraźna. Zbrodnia i zbrodniarze zostali potępieni z całą stanowczością. A jednak dziwna rzecz, odezwy tej prasa rządowa nie tylko nie przedrukowała, lecz ją w ogóle przemilczała, nie przestając mimo to atakować Kościoła w Polsce za jego milczenie w sprawie ekscesów kieleckich. Prasa ta domaga się zarazem zbiorowego wystąpienia Episkopatu polskiego przeciwko antysemityzmowi. Jest to żądanie paradoksalne, a nawet ubliżające Kościołowi. Poza tym jest ono niewykonalne nie tylko z przyczyn o charakterze zasadniczym. Ogromna większość Żydów w Polsce, jak już mówiliśmy wyżej, szerzy gorliwie komunizm, pracuje w osławionych urzędach bezpieczeństwa, dokonuje aresztowań, pastwi się nad aresztowanymi i zabija ich, a za to spotyka się z niechęcią społeczeństwa, które komunizmu nie chce, a metod Gestapo ma już dosyć. I oto Kościół, stosownie do życzenia prasy rządowej, ma uroczyście ogłosić, że ta niechęć społeczeństwa jest nieuzasadniona, że postępowanie Żydów jest całkiem niewinne, że winni są tylko Polacy, którzy się na nich oburzają.

To jest właśnie prawdziwy sens żądań prasy rządowej. Przemilcza się to, że Kościół codziennie i stale głosi wykluczającą antysemityzm miłość bliźniego, że jak najszczerzej i najchętniej wyciąga rękę do Żydów dobrej woli, że zakazuje niezwykle surowo napadania na Żydów (zabójstwa kieleckie nazwano przecie w odezwie Kurii Kieleckiej z 11 lipca "zbrodnią wołającą o pomstę do Boga", godną całkowitego i bezwzględnego potępienia), ale żąda się, by Kościół publicznie, urzędowo orzekł, że Polacy i katolicy nie mają do nich słusznej urazy.

Wygląda to na żądanie od Kościoła, by zaaprobował system terroru, jaki jest obecnie w Polsce stosowany.

Jeżeli prasa rządowa stale wytyka Kościołowi miłość bliźniego, którą się jakoby w stosunku do Żydów nie odznacza, jeżeli ustawicznie mówi o jego obowiązkach, to może wreszcie sprowokować Episkopat Polski, że wykona on to żądanie i spełni swój obowiązek, a mianowicie powie katolikom polskim całą prawdę, nie tylko o zabijaniu Żydów, ale i mordowaniu tych tysięcy Polaków, po śmierci których nie urządza się śledztwa i wspaniałych procesów sądowych, o których nie mówi się przez wszystkie radia i o których nie piszą dzienniki całego świata.

Następstwa procesu sądowego w sprawie wypadków kieleckich

Zajścia kieleckie tymczasowy rząd polski rozgłosił możliwie jak najbardziej, postarał się o to, by dowiedziała się o nich jak najobszerniej zagranica, urządził proces-mon-stre w stosunku do zabójców. Genezy wypadków nie pozwolił poruszać przed sądem, ale choć cała prasa rządowa stale i obszernie mówi o niej już przez dwa miesiące, prawdy niezupełnie dało się zataić.

Nie w prasie, bo o tym pisać nie wolno, ale prywatnie w społeczeństwie zaczęto stawiać pytania, na które proces nie dał odpowiedzi, których w sposób niezrozumiały nie poruszył i nie wyjaśnił. A więc pytano na przykład o to, w jaki sposób zginęli podczas zajść dwaj Polacy, skoro Polacy byli stroną napadającą, a Żydzi bezbronnymi? Jak wytłumaczyć śmierć oficera, który przecież był uzbrojony i któremu towarzyszyli żołnierze? Jak wyjaśnić zjawisko, że mordowanie Żydów mogło się odbywać w biały dzień i to przez 8 godzin[6].

Pytania te, a może i odpowiedzi, jakie na nie dawano, dochodziły prawdopodobnie do wiadomości władz rządowych, te ostatnie musiały coś robić, aby zapobiec wytworzeniu się przekonania, że proces z 8-11 lipca nie odtworzył całej prawdy, że przeciwnie, tylko ją zaciemnił. 1 oto 15 lipca, tj. w 11 dni po wypadkach kieleckich, PAP podała suchą notatkę, że w związku z wypadkami w Kielcach zostali aresztowani szef Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa w Kielcach Sobczyński, wojewódzki komendant milicji i jego zastępca oraz komendant komisariatu. Jako powód aresztowania podano nie dość energiczną działalność władz podczas wypadków[7]. Krok ten miał dać odpowiedź na pytania, które sobie wszyscy w związku z wypadkami kieleckimi zadawali. Nie można jednak wytłumaczyć wszystkiego brakiem energii tych paru oficerów rządowych, szereg pytań nadal czeka na odpowiedź. Zresztą nawet fakt ów aresztowania powiększa tylko wątpliwości, bo przecie gdy wypadki kieleckie czekały na proces tylko 4 dni, to od aresztowania tych oficerów upłynęło już półtora miesiąca. Aż do tej pory nie wytoczono im procesu, choć minister bezpieczeństwa, komunista Radkiewicz, w rozmowie z korespondentem "New York Timesa" przyznał winę Urzędu Bezpieczeństwa w wypadkach kieleckich[8] i choć mogliby oni wiele powiedzieć o genezie i początku zajść, nie wiadomo nawet, czy osadzono ich w więzieniu. Informacja o tym byłaby tym bardziej wskazana, że są pogłoski, iż aresztowano ich tylko dla pozoru, że w rzeczywistości Sobczyński otrzymał już pod zmienionym nazwiskiem awans na inne stanowisko. W rezultacie coraz więcej osób nie wierzy dziś w urzędową wersję o zajściach kieleckich, nawet część prasy zagranicznej zaczyna się na nią patrzeć krytycznie. Istotnie, analiza dokładna całej tej sprawy oraz zeznania świadków naocznych, którzy nie są kupieni lub sterroryzowani, jak to miało miejsce w procesie kieleckim, obalają tę wersję zupełnie.

Wnioski i zakończenie

Analiza wypadków i zeznania świadków doprowadzają nas do następujących wniosków w sprawie zajść kieleckich 4 lipca 1946 r. Wskutek komunistycznej działalności Żydów wytworzyła się w stosunku do nich nienawiść szerokich mas w Polsce. Rzeczywiste wypadki ginięcia dzieci w Kielcach przypisywane Żydom nie wywołały jej, lecz powiększyły ją w wysokim stopniu. Z tego postanowiły skorzystać pewne komunistyczne czynniki żydowskie w porozumieniu z opanowanym przez siebie Urzędem Bezpieczeństwa, aby wywołać pogrom, który by dało się potem rozgłosić jako dowód potrzeby emigracji Żydów do własnego kraju, jako dowód opanowania społeczeństwa polskiego przez antysemityzm i faszyzm i wreszcie jako dowód reakcyjności Kościoła, którego zabijający byli członkami. W tym celu władze bezpieczeństwa nie zapobiegły powstającemu zbiegowisku, nie zawiadomiły o zajściu prokuratora, nie dały rozkazów milicji i wojsku do energicznego wystąpienia. Władze bezpieczeństwa nie przewidziały jednak, jak się zdaje, rozmiarów zajścia. Żydzi z ulicy Planty nr 7, niechcący na skutek instrukcji czy też z innych powodów otworzyć drzwi milicji, sprawili tym, że zaczęła je wyważać siłą. Odpowiedzieli na to strzałami, które spowodowały atak na nich milicji i motłochu, przy czym milicjanci i żołnierze chwytali Żydów, mordowali ich lub wydawali tłumowi na ulicy, a ten pastwił się nad nimi na oczach oddziałów milicjantów i wojska. Przedstawiciele Urzędu Bezpieczeństwa ograniczyli się tylko do obserwowania osób, zresztą w drugiej fazie zajść nie byli już w stanie ich opanować, gdyż większość milicji i wojska sympatyzowała z tłumem.

Do mordujących na ulicy Planty 7 należy zaliczyć milicjantów i żołnierzy, robotników oraz zebrany przypadkowo motłoch. Aresztowań dokonano tylko wśród tego ostatniego, gdyż posadzenie na ławie oskarżonych także milicjantów i robotników, będących członkami PPR, uniemożliwiłoby ukucie zarzutu, że mordowali tylko katolicy, uniemożliwiłoby atakowanie Kościoła katolickiego oraz andersowców i PSL. Ponieważ odsłonięcie całej prawdy o wypadkach skompromitowałoby rząd wobec społeczeństwa polskiego i zagranicy, a nawet wobec Żydów, których krwi chciano użyć dla celów politycznych, przeto na procesie nie pozwolono omawiać początków zajścia, gdyż świadkowie procesu mogliby się z tego domyślić istoty rzeczy.

Tak się przedstawiają w świetle bezstronnego badania wypadki kieleckie z dnia 4 lipca 1946 r. Wnioski nasze pozwalają na danie łatwej odpowiedzi na pytania, któreśmy w toku niniejszych rozważań wysuwali. Na zakończenie jeszcze jedna uwaga. Ci, którzy zabijali w Kielcach, godni są niewątpliwie najsurowszego potępienia niezależnie od tego, że byli sprowokowani, że działali w afekcie. Wszelki antysemityzm jest uczuciem poniżającym człowieka i nieetycznym. Mordowanie ludzi, choćby innej rasy czy przekonań, czy klasy społecznej, jest zawsze zbrodnią. Ale jeżeli w dniu 8 lipca zasiadło na ławie oskarżonych tylko 8 zabijających, to nie można tego nazwać aktem sprawiedliwości, bo powinni na niej zasiąść także i ci, którzy do wypadków kieleckich doprowadzili, którzy je sprowokowali, którym na nich zależało.

Nie umieścił ich wśród oskarżonych sąd, ale umieszcza ich moralnie opinia polska. Umieszcza ona na ławie oskarżonych i tych wszystkich, którzy sieją nienawiść, którzy ze zbrodni kieleckiej robią towar na sprzedanie, starając się pogłębić różnice w społeczeństwie polskim i zohydzić Polskę zagranicy.


Źródło: Akta śledztwa, t. 3, k. 521-538, kopia, mps.

Raport ks. bp. Czesława Kaczmarka pochodzi z tomu przygotowanego przez Instytut Pamięci Narodowej: "Wobec pogromu kieleckiego", pod redakcją Łukasza Kamińskiego i Jana Żaryna, Warszawa 2006, s. 185-201

[1] "Dziennik Łódzki" z 10 VII 1946, nr 186 [tu i dalej przypisy w oryginale dokumentu, oznaczone numerami od 1 do 8],

[2] "Dziennik Łódzki" cyt[owany] wyż[ej] poprawił tu [sformułowanie użyte przez] prokuratora na "rząd emigracyjny". Taki okrzyk byłby możliwy, choć świadkowie go nie potwierdzają

[3] "Dziennik Polski", 19 VII 1946, nr 195.

[4] "Catholic Herald", 26 VII 1946, nr 3152.

[5] Próbką mówienia prawdy przez prasę rządową jest fakt podany w czołowym jej tygodniu kulturalnym "Odrodzenie" z dnia 25 VIII 1946 r., że Żydzi telefonowali do biskupa, lecz ten nie chciał się udać na miejsce wypadków.

[6] Tak głosi akt oskarżenia, w rzeczywistości zajścia trwały od godz. 9.00 do 3.00 po południu, z przerwą trzygodzinną.

[7] "Dziennik Polski", 16 VII 1946, s. 2.

[8] Zob. "The Tablet" z 10 VIII 1946, s. 1, szp.


Kategorie: Polska-Izrael, historia, holocaust, antysemityzm, _blog


Słowa kluczowe: pogrom kielecki, raport biskupa Kaczmarka


Komentarze: (0)

Skomentuj notkę
5 lipca 2006 (środa), 19:29:29

Rynek łacz stałych w Polsce

O tym, że liczba użytkowników wpiętych na stałe do internetu w naszym kraju rośnie wiadomo, ale pierwszy raz udało się (thx M.) zaobserwować badania szacujące liczbę abonentów wpiętych w sieci osiedlowe (trzepakowe).

Ot, taka ciekawostka.

Nie wiem skąd pochodzi ten obrazek, więc nie wiem komu przypisać prawa do niego. Trudno.


Kategorie: telekomunikacja, _blog


Słowa kluczowe: Łacza stałe, Broadband, Broadband w Polsce, sieci osiedlowe, trzepak


Komentarze: (0)

Skomentuj notkę
6 lipca 2006 (czwartek), 13:02:02

fachowcy

Biznesmen:

Ależ droga pani, nie powiedziałem, że ten akcjonariusz jest większościowym akcjonariuszem ale że jest akcjonariuszem największym!

Dziennikarka ogólnopolskiej gazety biznesowej:

A co to jest za różnica?


Gratulacje można wysyłać pod adres: http://www.biznespolska.pl/


Kategorie: dialogi na cztery nogi, _blog


Pliki


Komentarze: (2)

anonim, July 7, 2006 09:28 Skomentuj komentarz


Przez cały kraj, idziemy dwaj,
czy słońce, czy śnieżek, czy słota,
niezbędna jest, czy chcę ktoś, czy nie,
w pionie usług, fachowa robota.

nestor, July 12, 2006 00:23 Skomentuj komentarz


co za idiotka...
Skomentuj notkę
8 lipca 2006 (sobota), 18:48:48

Król kier znowu na wylocie

J. pożyczył:

Król kier znów na wylocie

Hanna Krall

wydawnictwo: Świat Książki, Maj 2006
ISBN: 83-247-0282-2
liczba stron: 160
wymiary: 125 x 200 mm
okładka: twarda

Na początku myślałem, żę Hanna Krall to wystarczy aby sobie swoje notaki przeredagowywała i pewnie dwa razy do roku mogła by pisać podobną książkę. Ale teraz tak nie myślę, bo przedstawiony za pomocą malutkich puzzli obraz przedstawia człowieka i jego los, a to zawsze daje do myślenia.

Wynotowane kawałki:

 

(...)

 

Źródło optymizmu (str. 9)

Pracuje także w nocy, u prywatnych pacjentów. Są to zamożne domy, ludzie mają czystą pościel, swojego lekarza i prawdziwy pogrzeb. Mają też osoby grób. Jak kogoś nie stać na grób ani na pogrzeb, ciało wynosi się na ulicę. Trzeba je zasłonić płachtami gazet, a na papierze położyć cegłę albo kamienie. Od wiatru.

W gazetach-całunach jest mnóstwo ważnych wiadomości.

Kto jest Żydem (ten, którego trzej dziadkowie są Żydami).

Na którym ramieniu nosi się opaskę z gwiazdą (wtłaczanie na prawym). (…)

Co dostaje się na marcowe kartki (pół kilo kapusty kwaszonej i dziesięć deka buraków), co dostaje się w kwietniu (jedno pudełko zapałek o zawartości 48 sztuk), co w grudniu (jedno jajko ze stemplem w owalu).

Jakiej sacharyny wolno używać w święto Paschy (…)

Gdzie będzie opowiadał bajki doktór Korczak (na Śliskiej, w Domu Sierot). (…)

Gdzie zamówić karawan pogrzebowy (tylko w Towarzystwie „Wieczność”; właśnie wprowadziło pierwsze w Warszawie karawany na wózkach rowerowych; są nadzwyczaj praktyczne, mogą pomieścić jednocześnie cztery trumny!).

Skąd bierze się żydowski optymizm (z faktu podobieństwa do Boga – źródła prabytu i dobra).

W jej rodzinie nikt dotychczas nie umarł. Ojciec wymienił połowę kamienicy na całą cielęcą skórę. Matka wymienia kawałki skóry na cebulę i chleb.

 

(...)

 

Fotel, gdyby. (str. 152)

Gdyby nie tytoń i Wiedeń (ta myśl będzie ją nawiedzać coraz natarczywiej), zginęłaby w piwnicy razem ze swoją matką.

Gdyby nie uciekła w Guben, umarła by na tyfus razem z Janką Tempelhof.

Gdyby młodsza córka nie przyjechała do Polski ...

Gdyby nie było kolacji...

Gdyby Marysia nie spróbowała...

Gdyby nie pomnik...

Gdyby nie getto łódzkie...

 

(...)

 

Przyjęcie (str. 153)

W dniu jej urodzin córki wydają uroczysty obiad. Schodzą więc wszyscy – córki, wnuczki, zięć, nie ma tylko wnuczki- żołnierki. Nie dostała przepustki i stoi teraz na jakimś posterunku granicznym. Wpuszcza do Izraela Palestyńczyków. Każdy Palestyńczyk zapewnia wnuczkę, że idzie do pracy, a ona ma się domyślić, który będzie pracował, a który wysadzi się razem z autobusem, targiem labo restauracją.

Chciałaby dać wnuczce jakąś radę, nie w sprawie Palestyńczyków, tylko w ogóle. I jej koledze, studentowi, którzy jest ochroniarzem; stoi przy bramce do wykrywania metali. To najbardziej niebezpieczna praca w całym Izraelu, bo w razie ataku ochroniarz przy bramce ginie pierwszy. Wszystkim którzy siedzą przy jej stole, chciałaby dać kila pożytecznych rad – ja przeżyć. Kto jak kto, ale ona to potrafi, jest – można śmiało powiedzieć – wybitną specjalistą od przeżywania.

Siedzi na honorowym miejscu.

Wszyscy są dla niech bardzo serdeczni, tylko że nie widzi ich i nie rozumie, bo rozmawiają po hebrajsku. (…)

A zatem – rady. Wybitna specjalista od przeżywania chce dać swojej rodzinie cenne wskazówki. Wszystkie sprawdzone, oparte na osobistym, bogatym doświadczeniu.

Na przykład:

Należy ufarbować włosy,

Należy zmienić głos, należy patrzeć spojrzeniem spokojnym, pewnym siebie,

Nie należy stawiać torby po żydowsku, ani wykręcać ścierki po żydowsku, ani odmawiać po żydowsku zdrowaśki,

Należy zawrzeć umowę z Panem Bogiem,

Należy tej umowy sumiennie przestrzegać,

Należy słuchać głosu daimoniona,

Należy…

 

(...)

 


Kategorie: to czytam, Polska-Izrael, holocaust, _blog


Słowa kluczowe: Hanna Krall, holocaust


Komentarze: (2)

Magda, July 9, 2006 21:06 Skomentuj komentarz


Mam prośbę, bardzo chciałabym usłyszeć opinię właściciela bloga o bojkocie Izraela przeciwko Giertychowi. Ja zawsze czytam tutaj notki z zapartym tchem i naprawdę podziwiam osobę, która prowadzi tego bloga, bo jest dla mnie jakimś autorytetem, więc chciałabym się dowiedzieć co sądzi o tej sprawie. No i jeśli mogę prosić o jakąś notkę o tym, byłabym baaardzo wdzięczna :)
Pozdrawiam Właściciela Bloga :]

w34, July 10, 2006 00:43 Skomentuj komentarz


Ojej, Magdo - ile słodzenia… Czy ja to przeżyję? ale było pytanie to odpowiadam.

No cóż – uczucia mam mieszane, więc spróbuję na rozum:

  1. Giertychowie, zwłaszcza ci starsi troszkę przedwojennego antysemityzmu na sumieniu mają. Czasy były wtedy inne, inaczej rozwiązywało się problemy – czy lepiej? Raczej nie, skoro wiek XX to wiek szaleńczych, modernistycznych idei wśród których idee Dmowskiego niebyły może tak krwawe jak idee faszystów czy bolszewików ale przyjemne dla Żydów nie były na pewno.
  2. Ale młody Giertych to nie dziadek Giertych, IV RP to nie II RP… w młodym Giertychy większym problemem niż antysemityzm jest taki typowy prawicowy faryzeizm, który przeszkadza w widzeniu własnej grzeszności za to bardzo pomaga w punktowaniu grzeszności tych innych, tych złych, oczywiście Żydów również choć w tej chwili w roli tych złych mamy swoich: postkomunistów, agentów, liberałów i libertynów no i pederastów oczywiście też.
  3. Napisałem faryzeizm? Ano tak – faryzeizm bowiem przeszkadza w dwóch rzeczach: w widzeniu własnych słabości i wpadek, w przeżywaniu  własnej grzeszności i przychodzeniu z nią do Boga. To nie przychodzenie do Boga (oczywiście poza traktowaniem Boga instrumentalnie, jako mebla, hasła czy też idei) przeszkadza w drugiej sprawie – w kochaniu innych ludzi, tych swoich (postkomunistów, agentów, liberałów i libertynów no i pederastów oczywiście też) oraz tych obcych wśród których Żydzi powinni być (w myśl Gen 12.3 czy też Iz 40.4) kochani w sposób szczególny.
  4. Ale reakcja drugiej strony też mnie zdziwiła. Widać, że ambasadorem nie jest już Szewach Weiss  co może oznaczać, że stosunki na linii Polska-Izrael nie będą już tak dobre i to nie tylko za sprawą polskiego rządu ale również faryzeuszy z Izraela (albo częściej z USA, bo opinie na temat Polski i Polaków w Izraelu często pochodzą właśnie od Żydów amerykańskich).
  5. A jak faryzeusze jednej kultury muszą prowadzić politykę z faryzeuszami z drugiej kultury (piszę kultury, bo z religią to chyba nic wspólnego nie ma) to jest jak jest i na to możemy albo (1) się smucić, załamywać, inaczej wybierać, protestować…. i jeszcze do tego realizować całe mnóstwo innych typowo ludzkich pomysłów albo też (2) (i do tego zachęcam) realizować to co Bóg nakazał wstawiając się u Niego zarówno o nasze władze (zachęta w Rz 13 czy też 1Tm 2.2 jest aż nadto oczywista) jak i wstawiając się za Narodem Wybranym, który pewnie niedługo spotka się ze swoim Mesjaszem, Jezusem z Nazaretu.

Tyle na rozum. I jeszcze raz proszę – bez słodzenia.

W34.

Skomentuj notkę

europejska wojna kultur

Zachowuję, bo warto to zachować, ale świadom jestem że w takiej temperatorze (wczoraj 32, dziś ponoć ma być cieplej) ciężko się czyta i myśli.

Zachód zmierza ku przepaści

Dziennik 59/2006, 28 czerwca 2006, s. 6 (Europa). (JS)

Zachodnie "wojny kulturowe" od dawna przykuwają uwagę i budzą niepokój. Niegdysiejsze walki o prawa socjalne czy sprawiedliwy podział dochodu narodowego przeniosły się na teren kultury, jeszcze bardziej podważając spójność zachodnich społeczeństw. George Weigel zwraca uwagę, że w Europie mamy do czynienia z dwoma nakładającymi się na siebie płaszczyznami kulturowego konfliktu: pierwsza dotyczy relatywizmu i wartości moralnych, druga sensu, jaki nadajemy takim pojęciom jak tolerancja czy społeczeństwo obywatelskie. Na pierwszej agresorami są wedle Weigla "radykalni sekularyści", którzy "dążą do usunięcia pozostałości kultury judeochrześcijańskiej z postchrześcijańskiej Unii Europejskiej", na drugiej zaś "radykalni dżihadyści islamscy, którzy nienawidzą Zachodu". Ukrytą przyczyną obu konfliktów jest zachodni indywidualizm: podważa on wszelkie tradycyjne wartości, a zarazem uniemożliwia stawienie czoła islamskiemu zagrożeniu.


W porannych godzinach szczytu 11 marca 2004 r. w pociągach i na stacjach kolejowych Madrytu wybuchło dziesięć bomb. Ofiar śmiertelnych było prawie 200, a rannych około 2000. Następnego dnia wydawało się, że Hiszpania da stanowczy odpór terroryzmowi, w całym kraju odbyły się demonstracje, na które przyniesiono transparenty z napisami "mordercy" i "skrytobójcy". Nastrój ten nie utrzymał się jednak długo. 72 godziny po zamachu hiszpański rząd José Marii Aznara, wiernego sojusznika Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii w Iraku, został wyraźnie pokonany w wyborach, które socjalistyczna opozycja od dawna chciała zamienić w referendum na temat udziału Hiszpanii w wojnie z terrorem.

Tego samego pragnęli działacze Al-Kaidy, którzy podłożyli bomby. Sporządzony przez nich 54-stronicowy dokument ujawniony trzy miesiące po zamachach zawierał analizy, które mówiły, że rząd Aznara "nie przetrzyma więcej niż dwóch, trzech ataków, a potem wycofa się z Iraku pod presją własnego narodu". Okazało się, że wystarczył jeden atak - wojska hiszpańskie zostały wkrótce wycofane, zgodnie z obietnicą złożoną przez nowego premiera José Luisa Rodrigueza Zapatero.

W tym roku, pięć dni przed drugą rocznicą madryckich zamachów, rząd Zapatero, który już wcześniej zalegalizował małżeństwa osób tej samej płci i adopcję dzieci przez homoseksualistów, jak również podjął kroki mające na celu ograniczenie nauczania religii w szkołach, oświadczył, że na świadectwach urodzenia nie będą się już pojawiały słowa "ojciec" i "matka", zastąpione zostaną określeniami "rodzic A" i "rodzic B". Zwierzchnik hiszpańskich urzędów stanu cywilnego wyjaśnił madryckiemu dziennikowi "ABC", że zmiana ta ma na celu dostosowanie świadectw urodzenia do ustawodawstwa hiszpańskiego dotyczącego małżeństwa i adopcji. Bardziej przenikliwy był komentator irlandzki David Quinn, który w nowych uregulowaniach dostrzegł "wycofanie przez państwo uznania dla roli matek i ojców oraz uśmiercenie biologii i natury".

Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że madryckie zamachy i administracyjną nowomowę łączą ze sobą jedynie meandry demokratycznej polityki: zamachy, które zraziły opinię publiczną do konserwatywnego rządu, wyniosły na urząd premiera lewicowego polityka, który przystąpił do realizacji wielu elementów programu wcześniej bezskutecznie podejmowanych przez inne hiszpańskie rządy reprezentujące agresywny sekularyzm. W rzeczywistości jednak związek ten jest bardziej skomplikowany. W hiszpańskich wydarzeniach politycznych z okresu ostatnich dwóch lat można bowiem dostrzec w skondensowanej postaci dwie powiązane ze sobą wojny kulturowe, które targają dzisiejszą Europą Zachodnią.

Pierwsza z tych wojen - zainspirowani hiszpańskimi świadectwami urodzenia nazwijmy ją "wojną kulturową A" - jest ostrzejszą formą amerykańskiego podziału na stany czerwone (głosujące na republikanów) i niebieskie (głosujące na demokratów): wojną między postmodernistycznymi siłami relatywizmu moralnego a obrońcami tradycyjnych wartości moralnych. Druga - "wojna kulturowa B" - dotyczy definicji społeczeństwa obywatelskiego, znaczenia tolerancji i pluralizmu oraz ograniczeń multikulturalizmu w starzejącej się Europie, gdzie spadek stopy urodzeń poniżej poziomu reprodukcyjnego otworzył drzwi coraz liczniejszej i coraz bardziej pewnej siebie ludności muzułmańskiej.

Agresorami w wojnie kulturowej A są radykalni sekularyści, powodowani "chrystofobią", jak to określił prawoznawca Joseph Weiler. Dążą do usunięcia pozostałości kultury judeochrześcijańskiej z postchrześcijańskiej Unii Europejskiej, domagając się prawa do zawierania małżeństw przez osoby tej samej płci w imię równości, ograniczenia wolności słowa w imię cywilizowanych zasad i anulowania kluczowych aspektów wolności religii w imię tolerancji. Agresorami w wojnie kulturowej B są radykalni dżihadyści islamscy, którzy nienawidzą Zachodu, pragną narzucić zachodnim społeczeństwom muzułmańskie tabu drogą gwałtownych protestów i innych form przymusu i widzą w tych działaniach pierwszy etap islamizacji Europy - a w przypadku "Al-Andalus", jak często nazywają Hiszpanię, przywrócenia właściwego porządku rzeczy, na jakiś czas pogwałconego przez króla Ferdynanda i królową Izabelę.

Pytanie, które Europa musi sobie zadać, ale w większości nie ma na to ochoty, brzmi: czy agresorzy w wojnie kulturowej A nie sprawili, że siłom sprzyjającym prawdziwej tolerancji i autentycznemu społeczeństwu obywatelskiemu niezwykle trudno będzie zwyciężyć w wojnie kulturowej B.

Stoczenie się Europy w ociężały stan "depolityzacji", jak to nazywają niektórzy analitycy, kiedyś zdawało się ograniczać do kwestii rozbudowy państwa opiekuńczego, socjalistycznej ekonomiki i handlowego protekcjonizmu. Wszystko to okraszone było irytującymi przepisami unijnymi regulującymi takie sprawy jak wielkość pomidorów i sposób karmienia wieprzy na Sardynii. Europa coraz mocniej zaciska biurokratyczny gorset. I tak osoba odwiedzająca Polskę po przystąpieniu tego kraju do UE w 2004 r. nie mogła nie zauważyć, że na wszystkich jajkach sprzedawanych w tamtejszych sklepach spożywczych widnieje urzędowa pieczęć z długim unijnym kodem numerycznym, a każda polska owca ma wpięty w ucho urzędowy unijny kolczyk. Dalej mamy przepisy BHP, które kojarzą się z Wielkim Bratem. W zeszłym roku, na skutek dyrektywy unijnej dotyczącej pracy na dużych wysokościach, elektrycy w brytyjskim miasteczku Eccles nie mogli użyć drabin do zmiany pięciu żarówek w kościele św. Beneta. Trzeba było postawić ogromne rusztowanie, a koszty tej dwudniowej operacji wyniosły około 500 dol. za jedną żarówkę.

Co to wszystko ma wspólnego z wojną kulturową A? Otóż regulacyjne ciągoty UE nie tylko negatywnie odbijają się na gospodarce, ale posiadają również ostrze ideologiczne wymierzone między innymi w religię. Na przykład w październiku ubiegłego roku urzędowi holenderscy strażnicy ortograficznej moralności zarządzili, że z dniem 1 sierpnia 2006 r. "Chrystus" będzie pisany z małej litery, a "Żydzi" (Joden) z dużej w odniesieniu do narodowości i z małej w odniesieniu do wyznania. W bieżącym roku ateistyczny szkocki nauczyciel matematyki wygrał proces o dyskryminację, zarzuciwszy szkole katolickiej, że nie przyznała mu stanowiska "opiekuna duchowego", argumentując, że funkcja ta jest zarezerwowana dla katolików.

Wojna kulturowa A stanowi zatem element konsekwentnego dążenia sekularystów - przy użyciu krajowej i unijnej machiny regulacyjnej - do zepchnięcia na margines życia publicznego kurczącej się grupy praktykujących chrześcijan. Odnosi się to również do zasadniczych pytań o początek i koniec życia, szczególnie ostro stawianych w "uwolnionych od więzów tradycji" krajach Beneluksu. Holandia od dawna ma renomę kraju zalegalizowanego libertynizmu, gdy chodzi o narkotyki i prostytucję. Przewodzi również marszowi Europy ku eutanazji i małżeństwom homoseksualnym. Holendrów usiłują dziś dogonić powściągliwi dawniej Belgowie. Dorównali już sąsiadom, jeśli chodzi o małżeństwa osób tej samej płci i eutanazję, a teraz socjalistyczno-liberalna koalicja przyjęła ustawę umożliwiającą prokreację metodą "wynajęcia macicy".

Wojna kulturowa A znajduje swój wyraz również w dążeniu do wymuszenia i narzucenia zachowań, które uważa się za postępowe, wrażliwe społecznie, nieoceniające lub poprawne politycznie w skrajnie feministycznym lub multikulturalistycznym rozumieniu tego pojęcia. W ostatnich latach z reguły wygląda to tak, że państwa członkowskie wprowadzają ustawy regulujące, a tym samym ograniczające, prawo do publicznego wypowiadania się. Na przykład moralnie krytyczne wypowiedzi na temat zachowań homoseksualnych zostały uznane za "mowę nienawiści" - francuskiego parlamentarzystę ukarano grzywną za stwierdzenie, że heteroseksualizm moralnie przewyższa homoseksualizm.

Na poziomie międzynarodowym presja unijna poskutkowała ostatnio upadkiem koalicji rządowej w jednym z krajów członkowskich UE - Słowacji. Sprawa dotyczyła konkordatu z Watykanem zawierającego wymóg, że Słowacja nie będzie zmuszała do wykonywania aborcji tych lekarzy, którzy nie akceptują tego zabiegu z przyczyn moralnych. Ten punkt konkordatu stał się przedmiotem zajadłej krytyki ze strony unijnej Sieci Niezależnych Ekspertów ds. Przestrzegania Podstawowych Praw Człowieka. Organizacja ta orzekła, że prawo do usunięcia płodu jest uniwersalnym prawem człowieka, a zatem lekarze nie mogą odmawiać wykonania tego zabiegu. W Bratysławie wywiązała się debata na temat ryzyka związanego z urażeniem humanitarnych uczuć mandarynów z Brukseli i Strasburga. Spór ten do tego stopnia zdestabilizował rząd, że premier musiał rozwiązać parlament i rozpisać nowe wybory.

Ten pełzający autorytaryzm można również dostrzec w rezolucji Parlamentu Europejskiego ze stycznia 2006 r., potępiającej jako "homofobiczne" te państwa, które nie zezwalają na małżeństwa homoseksualne, a wolność religii określającej mianem "źródła dyskryminacji". W trakcie debaty nad tą rezolucją brytyjski eurodeputowany zrównał tradycyjne prawodawstwo matrymonialne z "pogwałceniem praw ludzkich gejów i lesbijek" oraz groził usunięciem z UE krajów takich jak Polska i Litwa. Polsce zagrożono również zawieszeniem prawa głosu na unijnych spotkaniach ministerialnych w przypadku przywrócenia kary śmierci.

Wydarzenia te nasuwają różne komentarze, ale nawet najżyczliwszy obserwator powinien być zaskoczony, że Europa wdaje się w wewnętrzne spory na temat narzucania reguł politycznej poprawności, stojąc w obliczu najbardziej dramatycznego faktu we współczesnych dziejach tego kontynentu: własnego demograficznego samobójstwa.

W żadnym państwie członkowskim UE stopa urodzeń nie osiąga poziomu potrzebnego do utrzymania liczby ludności na stałym poziomie (czyli 2,1 dziecka na jedną kobietę). W 11 państwach Unii - między innymi w Niemczech, Austrii, Włoszech, na Węgrzech i we wszystkich trzech krajach bałtyckich - notuje się ujemny przyrost naturalny. To wyraźny krok w dół po demograficznej spirali śmierci.

W Niemczech ani podczas ubiegłorocznej kampanii wyborczej, ani po wyborach nie podjęto kwestii coraz bardziej obciążonej państwowej służby zdrowia i systemu emerytalnego, w którym malejąca liczba podatników utrzymuje rosnącą liczbę emerytów. Tymczasem na skutek podobnych trendów demograficznych do połowy stulecia zaludnienie Niemiec przypuszczalnie zmniejszy się o tyle, ilu mieszkańców miała dawna NRD. Z przeprowadzonego ostatnio sondażu wynika jednak, że 25 proc. niemieckich mężczyzn i 20 proc. niemieckich kobiet z przedziału wiekowego 20-30 lat nie zamierza mieć dzieci - i nie widzi w tym wyborze nic kontrowersyjnego.

Dalej mamy Włochy, w wyobraźni świata zaludnione przez wielodzietne, wielopokoleniowe rodziny. Prawda jest bardzo odmienna od tego obrazu: w 2050 r. przy utrzymaniu się obecnych trendów prawie 60 proc. Włochów nie będzie wiedziało z własnego doświadczenia, co to jest brat, siostra, ciotka, wujek albo kuzyn. Krach ludnościowy nie ogranicza się do starej Europy - prognozy mówią, że do 2050 r. liczba ludności Bułgarii spadnie o 36 proc., a Estonii o 52 proc.

W ciągu następnego ćwierćwiecza liczba zatrudnionych obniży się o 7 proc., a liczba osób w wieku emerytalnym podniesie się o 50 proc., co spowoduje wzrost obciążeń fiskalnych nie do udźwignięcia przez budżety państw. Powstałe napięcia między pokoleniami odcisną się głębokim piętnem na życiu politycznym wszystkich krajów. Zjawiska te mogą położyć kres projektowi "Europa" rozwijanemu od czasów Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali. Co gorsza, demograficzne pikowanie Europy w dół jest ogniwem łączącym wojnę kulturową A z wojną kulturową B.

Historia nie znosi próżni, a próżnię demograficzną wytwarzaną przez samobójczą europejską stopę urodzeń od kilku pokoleń wypełnia masowa imigracja ze wszystkich obszarów świata muzułmańskiego. Imigracja znajduje odbicie w wyglądzie wielu europejskich miast: ubogie muzułmańskie peryferia otaczają bogaty europejski rdzeń.

 Zmieniło się jednak znacznie więcej niż tylko fizyczny wygląd europejskich metropolii. We Francji istnieje wiele obszarów, nad którymi państwo nie ma kontroli: przede wszystkim przedmieścia z przewagą muzułmanów, gdzie prawo francuskie nie sięga, a policja się nie zapuszcza. Podobne eksterytorialne enklawy, w których lokalni muzułmańscy duchowni egzekwują prawo szariatu, można znaleźć w innych krajach europejskich.

Nie chodzi tylko o to, że rządy europejskie postanowiły odwrócić wzrok od takich zjawisk. Europejskie systemy zabezpieczeń społecznych hojnie łożą na imigrantów nienawidzących krajów, które ich przyjęły lub dopuszczających się przeciwko nim aktów przemocy - czego jaskrawym przykładem były zamachy londyńskie z lipca 2005 r. Ponadto dzięki liberalnemu europejskiemu prawu karnemu muzułmańscy przestępcy często traktowani są w sposób, który nasuwa skojarzenia ze światem Alicji w Krainie Czarów. I tak Muhammad Bouyeri, Holender z Indonezji, który w 2004 r. zamordował filmowca Theo van Gogha na środku amsterdamskiej ulicy, a potem za pomocą noża kuchennego przytwierdził do piersi ofiary kartkę z osobistą fatwą, zachował prawo wyborcze - i gdyby zechciał, mógłby kandydować do holenderskiego parlamentu. Tymczasem co najmniej dwóch holenderskich parlamentarzystów krytykujących islamski ekstremizm musi przebywać w więzieniu lub w koszarach pod policyjną bądź wojskową strażą.

Sześćdziesiąt lat po zakończeniu II wojny światowej w Europie wciąż żywa jest tradycja ugodowej postawy wobec śmiertelnego wroga. Z powodu muzułmańskich protestów na francuskich publicznych basenach wprowadzono segregację płciową. Z niektórych sklepów zniknęły kubki z Prosiaczkiem, bo muzułmanie skarżyli się, że postać z książek A.A. Milnego obraża ich uczucia religijne. To samo dotyczy lodów czekoladowych w Burger Kingu, niektórym muzułmanom kojarzących się z arabskim pismem z Koranu. Europejskie media często stosują autocenzurę i nie piszą o radykalizmie islamskim w swoich krajach ani o przestępstwach popełnianych przez muzułmanów, a wojnę z terroryzmem relacjonują tak, że główne media amerykańskie wyglądają przy nich na całkiem bezstronne.

Jak być może dało się przewidzieć, zadanie ostrzeżenia innych, że z integracją islamską coś jest nie tak, spadło na europejskich Żydów. Dwa lata temu pewien paryski didżej został brutalnie zamordowany, a napastnik krzyknął: "Zabiłem Żyda! Pójdę do nieba!". Tego samego wieczoru inny muzułmanin zabił Żydówkę na oczach jej przerażonej córki. Jak napisał publicysta Mark Steyn, "żadna duża francuska gazeta nie zamieściła informacji" o tych zabójstwach. W lutym tego roku prasa francuska mimo wszystko zainteresowała się makabryczną śmiercią 23-letniego Żyda Ilana Halimiego, którego przez trzy tygodnie torturował islamski gang. Kiedy rodzina otrzymywała telefony z żądaniem okupu, mogła usłyszeć w słuchawce wrzaski torturowanego oraz "czytane przez oprawców wersety Koranu". Steyn cytuje oficera śledczego, który zbył dżihadystyczny wymiar tego bestialstwa, mówiąc, że sprawa jest prosta: "Żydzi to pieniądze".

Ten schemat działalności wywrotowej i pobłażliwości państwa zwrócił wreszcie uwagę świata w związku z historią duńskich karykatur. Karykatury przedstawiające Mahometa nie wzbudziły zbytniego zainteresowania ani w Danii, ani gdzie indziej, kiedy zostały opublikowane w ubiegłym roku na łamach kopenhaskiego dziennika "Jyllands-Posten". Gdy jednak islamistyczni duńscy imamowie rozpoczęli agitację na całym na Bliskim Wschodzie (z pomocą trzech własnych, dużo bardziej obraźliwych karykatur), wybuchł międzynarodowy skandal i dziesiątki ludzi poniosły śmierć w zamieszkach wywołanych przez muzułmanów w Europie, Afryce i Azji.

Reakcja Europy generalnie zmierzała w stronę ugodowości. Włoski "minister ds. reform", Roberto Calderoli, został zmuszony do złożenia rezygnacji po tym, jak pokazał się w podkoszulku ozdobionym jedną ze wspomnianych karykatur - "bezmyślny akt", który - jak uznał premier Silvio Berlusconi - wywołał zamieszki pod włoskim konsulatem w Bengazi, w których zginęło 11 osób. Gazety, które przedrukowały karykatury, znalazły się pod ogromną presją polityczną. Niektórym dziennikarzom postawiono zarzuty karne, zamykano strony internetowe. Międzynarodowa sieć hipermarketów Carrefour ugięła się pod żądaniem bojkotu duńskich towarów i zamieściła w swoich sklepach napisy po arabsku i angielsku, w których wyraziła "solidarność ze społecznością islamską". Rząd norweski zmusił wydawcę chrześcijańskiego czasopisma do publicznego przeproszenia za przedruk duńskich karykatur. Minister spraw zagranicznych UE Javier Solana podróżował z jednego kraju arabskiego do drugiego, przekonując, że Europejczycy podzielają "ból" muzułmanów "urażonych" karykaturami. Nie chcąc pozostać w tyle, minister sprawiedliwości UE Franco Frattini oznajmił, że Unia wprowadzi "kodeks medialny", który będzie zachęcał do "rozwagi" - co w tym kontekście jest synonimem kapitulacji, niezależnie od tego, co się sądzi o poziomie artystycznym czy wrażliwości kulturowej znajdującej odbicie w tych najsłynniejszych karykaturach świata.

 Obwinianie politycznej poprawności spod znaku "multi-kulti" za paraliż Europy to jednak wynik powierzchownej analizy. Wojna kulturowa A - próba narzucenia Europie multikulturalizmu i obyczajowego libertynizmu przez ograniczanie wolności słowa, nazywanie jednoznacznych przekonań religijnych i moralnych szowinizmem oraz wykorzystywanie władzy państwowej do wymuszenia "społecznej inkluzji" i "społecznej wrażliwości" - jest wojną o znaczenie pojęcia tolerancji. Rozpasana europejska poprawność polityczna jest zakorzeniona w głębszej chorobie: odrzuceniu przekonania, że ludzie potrafią, choćby w sposób niedoskonały i niepełny, poznać prawdę o rzeczywistości - przekonania, które przez dwa tysiąclecia stanowiło fundament cywilizacji europejskiej wyrosłej z syntezy Aten, Jerozolimy i Rzymu.

Postmodernistyczna europejska kultura wysoka zrezygnowała z tego przekonania. I ponieważ w jej pojęciach mieści się tylko "twoja prawda" i "moja prawda", natomiast "prawda w ogóle" jest stanowczo odrzucana, Europa pojmuje tolerancję jako obojętność wobec inności - obojętność, którą może wyegzekwować siłą państwo, jeśli zajdzie taka potrzeba. Koncepcja tolerancji jako ścierania się z innością w cywilizowanych ramach uchodzi za... nietolerancyjną. Tym, którzy chcieliby bronić prawdziwej tolerancji polegającej na spokojnym publicznym sporze o to, czyje przekonania (w tym także religijne i moralne) są prawdziwe, grozi, że zostaną napiętnowani jako "szowiniści" i przegnani z europejskiej agory. Wiele osób już spotkał taki los.

Ale problem sięga jeszcze głębiej. Chociaż europejscy postmoderniści hałaśliwie deklarują swoje przywiązanie do względności wszystkich prawd, w praktyce przekłada się to na coś zgoła odmiennego - a mianowicie deprecjonowanie tradycyjnych zachodnich prawd w połączeniu z wystudiowaną czcią dla prawd niezachodnich bądź antyzachodnich. Okazuje się zatem, że dla relatywisty nie wszystkie przekonania religijne i moralne to szowinizm, który należy tępić - dotyczy to tylko judeochrześcijaństwa. Słowem, europejski relatywizm często jest tylko fasadą, maską, za którą kryje się nienawiść Zachodu do siebie samego.

I druga sprawa, związana z poprzednią. Przytłaczającemu sceptycyzmowi Europy towarzyszy coś, co Allan Bloom nazwał kiedyś "poczciwym nihilizmem" - nihilizmem, który w swojej obojętności na wszystko oprócz samolubnego "ja" przyczynił się do tego, że Europa nie chce płodzić kolejnych pokoleń, czyli budować swojej przyszłości.

Bruce Bawer w książce "While Europe Slept" sugeruje, że Europa mogłaby odzyskać wigor i bronić swoich wolnych społeczeństw, odrzucając multikulturalistyczną poprawność polityczną przy jednoczesnym zachowaniu sceptycyzmu i relatywizmu w sferze politycznej: wolności jako chronionej przez prawo radykalnej autonomii jednostki. Tymczasem to właśnie radykalna autonomia jednostki jest przyczyną demograficznej zapaści Europy; to właśnie radykalna autonomia jednostki kazała Europie deprecjonować swoje osiągnięcia cywilizacyjne i dostrzegać w dziejach tego kontynentu wyłącznie ucisk i nietolerancję; to właśnie radykalna autonomia jednostki legła u podstaw politycznej poprawności z jej niszczącym wpływem na zdolność Europy do bronienia się przed wewnętrzną agresją islamską.

Inna, znacznie bardziej przekonująca analiza europejskich wojen kulturowych wyłoniła się z niezwykłego dialogu, który miał miejsce w 2004 r. Obsada tej dwuosobowej sztuki może zaskakiwać: Marcello Pera, włoski agnostyk, który zamienił karierę akademicką na polityczną (pełnił wówczas funkcję marszałka włoskiego Senatu) oraz kardynał Joseph Ratzinger, w tamtym okresie prefekt Kongregacji Nauki Wiary, głównego teologicznego ośrodka Kościoła katolickiego.

Pera wygłosił na Papieskim Uniwersytecie Laterańskim wykład o "Relatywizmie, chrześcijaństwie i Zachodzie", a Ratzinger zrewanżował się wykładem o "Duchowych korzeniach Europy", z którym na zaproszenie Pery wystąpił we włoskim Senacie. Następnie umówili się na wymianę listów dotyczących zaskakującej zbieżności analizy zawartej w tych dwóch wykładach. Na początku 2005 r. wykłady i listy wydano w formie książkowej. Publikacja ta nie przeszła bez echa, a jeszcze bardziej zwróciła uwagę po kwietniowym konklawe, w wyniku którego Joseph Ratzinger został papieżem Benedyktem XVI.

 Ratzinger, powszechnie szanowany intelektualista, który po śmierci Andrieja Sacharowa objął po nim katedrę w prestiżowej francuskiej Académie des Sciences Morales et Politiques, na długo przed ostatnim konklawe ostrzegał swoich europejskich krajanów, że ich zabawy w intelektualnej piaskownicy postmodernizmu przysporzą wielu poważnych problemów w życiu społecznym i politycznym. W omawianej książce Ratzinger dowodzi, że problemy te mają charakter zarazem intelektualny, duchowy i moralny. "Runięcie pierwotnych pewników [europejskiego] człowieka na temat Boga, siebie samego i wszechświata" doprowadziło do "upadku moralnego sumienia zakorzenionego w wartościach absolutnych" oraz do "prawdziwego niebezpieczeństwa autodestrukcji europejskiego sumienia". Dlaczego, pyta Ratzinger, Europa "nie umie już kochać samej siebie"? Dlaczego Europa widzi w swojej historii tylko "to, co godne pogardy i niszczycielskie [...] a nie potrafi już dostrzec tego, co wielkie i czyste"?

Sekularyści europejscy już wcześniej słyszeli tego rodzaju krytyczne uwagi i odrzucili je jako stronniczy głos zaangażowanych chrześcijan. Miłą niespodziankę sprawia odpowiedź Marcella Pery: to bardzo podobna krytyka wygłoszona przez niewierzącego filozofa nauki. "Zakażeni epidemią relatywizmu", pisze Pera, Europejczycy uważają, "że akceptacja i obrona ich kultury byłaby aktem hegemonicznym i nietolerancyjnym, [zdradzającym] antydemokratyczną, antyliberalną, lekceważącą postawę". Tymczasem ta właśnie toksyna wpędziła ich do "więzienia" politycznej poprawności, do "klatki", w której "zamknęła się Europa [...] dla ucieczki przed odpowiedzialnością oraz z obawy przed mówieniem rzeczy, które wcale nie są niepoprawne, lecz stanowią całkiem banalne prawdy".

Pera mówi także bez ogródek o europejskim braku woli obrony przed radykalnym islamem. Czy Europejczycy rozumieją, pyta, "że na szali jest ich istnienie, że ich cywilizacja została wzięta na cel, że ich kultura jest atakowana? Czy rozumieją, że muszą bronić swojej tożsamości? W kulturze, edukacji, negocjacjach dyplomatycznych, stosunkach politycznych, wymianie gospodarczej. Przez dialog, nauczanie religijne, ale także, jeśli trzeba, przez użycie siły"?

W eseju zamieszczonym w analizowanej książce Ratzinger postuluje w ślad za Toynbeem, że odbudowa cywilizacyjnego morale Europy może się dokonać tylko za sprawą "twórczych mniejszości", które podważą sekularyzm, czyli niepisaną ideologię Unii Europejskiej, za sprawą powrotu do judeochrześcijańskiego dziedzictwa religijnego i moralnego. Z kolei Pera sugeruje, że "dzieła odnowy [...] mogą wspólnie dokonać chrześcijanie i sekularyści". Polegałoby to na stworzeniu "religii obywatelskiej, która wpajałaby jednostkom swoje wartości na poziomie rodziny, stowarzyszeń, wspólnot lokalnych i społeczeństwa obywatelskiego, nie wkraczając w domenę partii politycznych, programów rządowych i przymusu państwowego, a tym samym nie naruszając rozdziału Kościoła od państwa w sferze doczesnej".

"Religia obywatelska" jawi się tu jako dosyć ogólnikowa, ale w lutym tego roku zyskała pewne ukonkretnienie, kiedy Pera powołał nowy ruch pod nazwą "Dla Zachodu, nosiciela cywilizacji". Manifest ruchu zaczyna się od zwięzłego opisu dwóch europejskich wojen kulturowych, a następnie cywilizacja zachodnia określona zostaje mianem "źródła uniwersalnych i niezbywalnych zasad". Wreszcie sygnatariusze (grupa centroprawicowych włoskich intelektualistów i polityków) zobowiązują się: "pozbawić [terroryzm] wszelkich usprawiedliwień i wsparcia"; asymilować imigrantów "w imię wspólnych wartości"; bronić "prawa do życia od poczęcia do naturalnej śmierci"; zlikwidować zbędną biurokrację; "głosić wartość rodziny jako naturalnego partnerstwa opartego na małżeństwie"; krzewić "wolność i demokrację jako wartości uniwersalne"; zachować instytucjonalny rozdział Kościoła od państwa "bez ulegania świeckiej pokusie relegowania wymiaru religijnego wyłącznie do sfery prywatnej"; propagować zdrowy pluralizm w szkolnictwie. Manifest kończy się wezwaniem do walki i ostrzeżeniem: "Ludzie, którzy zapominają o swoich korzeniach, tracą wolność i szacunek innych".

Dopiero się okaże, czy tego rodzaju inicjatywy, jak również analizy podobne do zaprezentowanych przez Marcella Perę i papieża Benedykta wywrą jakiś wpływ na kształt europejskiej kultury wysokiej. Niektórzy twierdzą, że jest już za późno, że demograficzny punkt krytyczny został przekroczony oraz że, jak pisze Mark Steyn, "kiedy ludność islamska osiągnie dominację [...] pozostanie tylko pytanie, ile krwi pochłonie transfer nieruchomości". Ale jeśli nie chcemy, by dwie europejskie wojny kulturowe doprowadziły do rychłego powstania "Eurabii", inicjatywy w rodzaju podjętej przez Perę będą musiały nabrać rozpędu i to szybko.

Odmienne podejście do przyszłości Europy zyskało jaskrawy wyraz w sierpniu ubiegłego roku po śmierci Robina Cooka, byłego brytyjskiego ministra spraw zagranicznych (i krytyka wojny w Iraku). Nabożeństwo żałobne w prezbiteriańskim kościele św. Idziego w Edynburgu odprawił biskup Richard Holloway, niegdysiejszy anglikański prymas Szkocji i autor wydanej przed kilku laty książki, w której usiłował pogodzić czytelników z "przytłaczającą obojętnością wszechświata". Holloway tak później napisał o tym pogrzebie: "Oto ja, anglikanin agnostyk, w prezbiteriańskim kościele odprawiam nabożeństwo żałobne za ateistycznego polityka. I było to według mnie po prostu piękne!".

Nihilizm zakorzeniony w sceptycyzmie, ułomna religia moralnego relatywizmu i obrzydzenia Zachodu dla samego siebie, znajdująca pociechę w pusto brzmiącym humanitaryzmie - to nie tylko nie jest piękne, lecz przyczynia się do demograficznej śmierci Europy i paraliżuje ten kontynent w obliczu agresywnej ideologii dążącej do zniszczenia zachodniego humanizmu w imię zabójczo wypaczonego rozumienia woli Bożej. Ci, którzy kochają Europę i szanują ją za wielki pozytywny wkład w dzieje świata, mogą tylko trzymać kciuki za to, by w dwóch wojnach kulturowych Europy zwyciężył Marcello Pera i jego sojusznicy wśród wierzących, a nie biskup Holloway i inni poczciwi nihiliści.

© Commentary, 2006, przeł. Tomasz Bieroń


George Weigel, ur. 1951, katolicki teolog, publicysta, wykładowca Ethics and Public Policy Center w Waszyngtonie, redaktor wpływowego miesięcznika "First Things". Obok Richarda J. Neuhausa i Michaela Novaka jest jednym z najważniejszych katolickich intelektualistów amerykańskich, którzy poparli tamtejszą rewolucję konserwatywną oraz obecną politykę George'a W. Busha. W Polsce znany jest przede wszystkim jako autor fundamentalnej biografii Jana Pawła II "Świadek nadziei" (2000). Oprócz tego po polsku wydano jego książki "Ostateczna rewolucja. Kościół sprzeciwu a upadek komunizmu" (1994) oraz "Sześcian i katedra" (2006). W "Europie" nr 21 z 24 maja br. gazeta "Dziennik" opublikowała wywiad z Weiglem "Unia Europejska narzuca relatywizm".


Kategorie: polityka, obserwator, _blog


Słowa kluczowe: wojna kultur, europa, Weigel, Pera


Komentarze: (1)

Ted, March 22, 2007 22:32 Skomentuj komentarz


Dobrze napisane.Polecam ksiazke Marka Steyn "America alone".Nie wiem czy zostala prztlumaczona na jezyk polski.Uwazam, ze kazdy komu zalezy na pomyslnej przyszlosci Europy i wolnego swiata powinien ja przeczytac.
Skomentuj notkę
13 lipca 2006 (czwartek), 07:30:30

Małżeństwo z krową?

Wyczytane na onet.pl

Rosjanin chce poślubić krowę

AFP, onet.pl, Ananova, msu /00:48

Pewien rosyjski rolnik zwrócił się do prezydenta Władimira Putina z prośbą o pozwolenie na poślubienie... krowy - pisze serwis Ananova.Jak pisze MosNews Boris Gabov złożył to nietypowe zapytanie podczas internetowego czatu z Putinem. Rolnik wyjaśnił, że w jego wiosce nie ma już obiet jakie mógłby poślubić. Gabov żalił się, że wszystkie dziewczyny przeniosły się do miasta.

"Widzę rozwiązanie mojego problemu" - napisał do prezydenta desperat - "bardzo kocham zwierzęta, zatem chce zapytać, kiedy będzie możliwe wchodzenie związki małżeńskie ze zwierzętami, na przykład z krowami?".REKLAMA Czytaj dalej

Nie jest jasne jakiej odpowiedzi udzielił Putin.

Jak zapytał Putina to ten mu się z odpowiedzią wyślizgał. Wiadomo za to jaką odpowiedź dałby Kaczyński a jaką José Luis Rodríguez Zapatero. Nie głosowałem na Kaczyńskiego, ale cieszę się, że jest prezydentem.


Kategorie: obserwator, _blog


Komentarze: (0)

Skomentuj notkę
13 lipca 2006 (czwartek), 13:07:07

zdaniem fachowca

Wartościowy cytat:

"Szkoły pisania informacji, na których ja się opieram wiążą się z pewnymi zasadami. Część z nich odnosi się do redagowania informacji typowo prasowych, jednak w moim przekonaniu niektóre odnosza się do publikowania tekstów na stronie www. Jedną z takich zasad jest zasada tzw. 5W, która mówi, że w pierwszym akapicie informacji powinny się znaleźć odpowiedzi na podstawowe pytania: Kto (who), co (what), gdzie (where), kiedy (when) i dlaczego (why). Przygotowując takie informacje, w pierwszym akapicie unikamy przymiotników i wyrazów wartościujących. Wtedy informacja jest bardziej wiarygodna."

Żródło: Marcin Młodożeniec PRIME PR

Jeszcze raz:

  • kto (who)
  • co (what),
  • gdzie (where
  • kiedy (when)
  • dlaczego (why)

Kategorie: marketing, _blog


Słowa kluczowe: zasada 5W


Komentarze: (1)

anonim, November 18, 2010 00:54 Skomentuj komentarz


od MM dostałem taki tekst:

"I jeszcze mam taki zmysł: w tej notatce na Twoim blogu o zasadzie 5W jest pięć trzynastek. dwie oczywiste: dodana 13 lipca o 13 ileś, ale w określeniu daty i godziny jest 13 liter a wpis dodany w siódmej minucie i dziewiętnastej sekundzie (suma daje dwie trzynastki). Nawet po tych dwóch piwach to dostrzegłem :) "

No coż - ludzie są dziwni i to jest piękne.

Skomentuj notkę

Profesjonalizacja polityki

SLD badał jak wykorzystać tragedię w Katowicach

gazeta.pl za PAP 01-07-2006 08:31

PRZEGLĄD PRASY: Po zawaleniu się hali wystawowej w Katowicach SLD zlecił badania, aby sprawdzić, czy za tragedię można obwinić rząd i prezydenta - ustaliła "Rzeczpospolita". Badanie na zamówienie Sojuszu wykonał Instytut Pentor. (...) Wyniki zniechęciły liderów SLD do ataku na rząd i prezydenta - podkreśla "Rz".

PiS jest oburzone pomysłem Sojuszu. - To niemoralne, SLD chciał żerować na ludzkim nieszczęściu (...)

Jerzy Szmajdziński, szef Klubu SLD, tłumaczy: - Przecież ostatecznie nie zaatakowaliśmy ani rządu, ani prezydenta i włączyliśmy się w pomoc dla poszkodowanych. (...)

Specjalista od marketingu politycznego Robert Wiszniowski uważa, że zamawianie przez SLD badań jest dowodem na profesjonalizację polskiej polityki. - Widać, że lewica pracuje nad taktyką swoich działań - twierdzi.

Czy politycznych punktów należało szukać akurat po tragedii w Katowicach? Wiszniowski przekonuje: - Rządzący powinni w takich sytuacjach wykonać własne badania, aby sprawdzić, jak ustrzec się przed ewentualnymi atakami.

Po takim newsie brak mi słów, choć w zasadzie wszystko jest w porządku. Profesjonalizacja oznacza, że coś się traktuje zawodowo, poważnie, na całego i za pieniądze. I taka jest w Polsce polityka - nie jest służbą publiczną, nie jest pracą dla ogółu - jest miejsce na zarabianie pieniędzy dla swojej partii - dla siebie i dla swoich kolesiów. Profesjonaliści!

Ale żeby nie było wątpliwości: celem tego gazetowego newsa nie jest przywalenie SLD. Ten news powstał dla "specjalisty od marketingu politycznego Roberta Wiszniowskiego" albo innych takich specjalistów, którym w demokacji jest dobrze, którzy są w całości za, którzy w takim gnoju czują się świetnie i przez myśl im nie przejdzie, że to właśnie oni ten gnój robią. Ten news to jego osobista reklama, to sygnał dla innych polityków, że potrzebują takich specjalistów jak on, że jest podaż ale klientela (czyli politycy) nie sa jeszcze takimi profesjonalistami aby z takich profesjonalistów na codzień korzystać.

A Mojżesz, zanim Bóg powołał go do polityki to 40 lat owce pasł. Nie był profesjonalistą w politycznym PR, w wygrywaniu wyborów ale umiał się troszczyć o owce co przełożyło się na to, że umiał się troszczyć o ludzi.


Kategorie: polityka, _blog


Komentarze: (0)

Skomentuj notkę
20 lipca 2006 (czwartek), 13:54:54

Ładny obrazek z iPAQ'a

Takie coś namalowało mi się i muszę natychmiast to gdzieś umieścić.


Kategorie: głupoty, obrazy, _blog


Komentarze: (0)

Skomentuj notkę
23 lipca 2006 (niedziela), 14:02:02

Decyzja o IC z TPnet

Pani Anna Streżyńska, prezes UKE wydała kolejną ciekawą decyzje, tym razem dotyczącą równego traktowania przez TP S.A. operatorów łączących swoje sieci IP (internetowe) z siecią TPnet (internetem robiąnym przez TP S.A.) ale łączących nie wprost bo poprzez sieci innych operatorów, zwłaszcza zagranicznych, w szczególnośc Teli Sonera.

Decyzja ta jest o tyle ciekawa, że nie jest prosta kalką decyzji jakie podejmowali zachodni regulatorzy rynku w swoich krajach. Tutaj polscy urzędnicy musieli się nieco napocić bo sprawa nie była tak trywialna jak tłumaczenie, adaptacja i dopasowanie stawek. W dokumencie ciekawe są dwie rzeczy:

  • Opisanie językiem prawniczym rzeczywistości znanej, czytelnej i łatwej do opisania technikom, inżynierom, tym którzy te zabawki sprawiające, że internet działa na codzień konfigurują. W warstwie semantycznej dokument jest piękny.
  • Opisana historia działań monopolisty, działań już nie tylko broniących pozycji poprzez własny rozwój ale ewidentnie poprzez przeszkadzanie innym operatorom, przez psucie im biznesu. To ciekawy przykład zastosowania etyki w biznesie.

Warto sobie ten plik zachować, więc zachowuję.


Kategorie: telekomunikacja, _blog


Słowa kluczowe: IP, TPnet, telekomunikacja, Internet, Streżyńska, UKE


Pliki


Komentarze: (0)

Skomentuj notkę
23 lipca 2006 (niedziela), 18:55:55

Metakosmologia i Modele Boga

Trudne to dzieło, ale warto się z nim zmierzyć. Warto, choć głowa paruje.

Metakosmologia

Zbigniew Jacyna-Onyszkiewicz

Poznań 1999
© Zbigniew Jacyna-Onyszkiewicz 1999

 Drugie, też ciekawe:

Modele Boga

Zbigniew Jacyna-Onyszkiewicz

Poznań 1999
© Zbigniew Jacyna-Onyszkiewicz 1999

 Załączniki w PDF.


Kategorie: filozofia, światopogląd, _blog, teologia


Słowa kluczowe: filozofia, światopogląd, metakosmologia, Jacyna-Onyszkiewicz, teizm, metafizyka, modele boga


Pliki


Komentarze: (1)

anonim, August 8, 2006 08:59 Skomentuj komentarz


odlot
Skomentuj notkę
25 lipca 2006 (wtorek), 12:00:00

Uczenie się - proces nabywania kompetencji

Cztery fazy uczenia się:

  • #1 - nieświadomo niekompetencja;
  • #2 - świadoma niekompetencja;
  • #3 - świadoma kompetencja;
  • #4 - nieświadomo kompetencja.

Luźne myśli:

  • W procesie uczenia się chyba trudniej przejść z fazy #1 do #2 niż z #2 do #3. Dlaczego? Przejście z #2 do #3 wymaga ciężkiej pracy i czasu za to z #1 do #2 wymaga przyznania się przed samym sobą (a często też przed innymi), że jest się niekompetentnym.
  • Najgorzej jest, gdy nieświadomi niekompetentni zachowują się jak kompetentni. Najgorzej, bo działania takie mogą się okazać bolesne dla otoczenia oraz nich samych.
  • Stan #3 jest groźny o tyle, że może komuś palma odbić i może potem swojej wiedzy używać w niedobry sposób. Np. ktoś opanuje warsztat psychologa i będzie tej wiedzy używał do manipulowania. Dobrze jest więc ...
  • ... gdy proces nabywania wiedzy (#2 -> #3) idzie w parze z nabywaniem miłości, przy czym nabywanie miłości możliwe jest tylko przy obcowaniu ze źródłem wszelkiej miłości czyli z Jahweh.

Kategorie: , _blog


Słowa kluczowe: uczenie się, kompetencje, wiedza, nauka


Komentarze: (1)

SMUTNA, May 18, 2007 12:31 Skomentuj komentarz


BARDZO MĄDRY TEKST CHOCIAŻ PRZYKŁADY NIETRAFIONE. :-)
Skomentuj notkę

Izrael już nie frunie

Kupiłem sobie

Izrael już nie frunie

Paweł Smoleński

wydawnictwo: Czarne, Maj 2006
ISBN: 83-89755-57-2
liczba stron: 280
wymiary: 125 x 195 mm
okładka: miękka
cena w Empik: 33zł

Zapowiada się nieźle więc już polecam http://www.merlin.com.pl/frontend/towar/456504

Notatki z książki

  • I. Jerozolima, klimaty.
    • Inez - Syndrom Jerozolimski, Irena jest psychiatrą z Jerozolimy. Wierzy w porozumienie.
    • Israel Segal - zeświedczony z ultraortodoksów (Mea Szarim).
    • Irena - pracuje w TV, odbiera telefony od widzów.

      Czego Irena dowiedziała się o Izraelu, siedząc godzinami przy telewizyjnym telefonie? Dwóch rzeczy absolutnie fundamentalnych.

      Po Pierwsze - Izraelczykom udało się zbudować państwo, zazwyczaj sprawne, zazwyczaj oparte o reguły demokracji, czasami brutalne i wojownicze, często opiekuńcze, niekiedy ortodoksyjnie liberalne. Słowem - ani gorsze, a może nawet ciut lepsze niż wiele innych państw.

      Banalna to konstatacja, lecz jakże ważna, skoro drugi wniosek, jaki wysnuła z wieloletnich obserwacji, brzmi: Żydom nie udało się zbudować narodu izraelskiego.

      Jak to możliwe, by naród, którzy - twierdzi Irena - nie jest narodem, zorganizował państwo, które z całą pewnością jest państwem? Tego akurat nie wie, lecz ani myśli kłócić się z faktami. Państwo jest. Narodu nie ma. A czy kiedykolwiek powstanie? Nie ma pojęcia.

    • Ari - reżyser filmowy. Nakręcił film "Made in Israel" i należy ten film zdobyć i zobaczyć.
    • Dawid - jerozolimski żebrak i naciągacz z ortodoksyjnej rodziny.
  • II - spotkanie z judeonazistą.
    • Szalom - profesor Szalom Lindenbaum - lekko prawicowy ale też lekko syjonista.
    • Beni - knajpa w Tel-Avivie, Beni to starzejący się pisarz, cynizm w polityce, nieco o ortodoksji, nieco o lewicy, nieco o prawicy, Henrik z Ameryki, Maria - żydowska uciekinierka z Sarajewa
    • Michael - prawnik zaangażowany w obronę palestyńczyków przez bezprawnie budowanym murem. Wierząc w idee Izraela walczy z państwem Izrael bronąc wrogów Izraela.
    • Edgar (I) - pisarz Edgar Keret, autor "Gaza blues" i "Pizzeria kamikadze". Troszkę o Oz, troszkę o rodzinie dziwaków, nieco o kontaktach z Palestyńczykami.
    • Edgar (II) - o podziałach w społeczeństwoe izraelskim: niebiescy chcą oddać Gaze, pomarańczowi chcą bronić Ziemi Izraela. Najmodniejsze kolory zesonu 2005. Słowo o Szaronie, o ewakuacji z Gazy
  • III kiedyś w Ramallah żył Abu Azmi i myślał, że dwa narody mogą żyć koło siebie. Kiedyś spotkał go Amos Oz. Ale było to kiedyś, nie dziś.
    • Ahmed - doktor Ahmed Soboh, palestyński wiceministre informacji i propagandy. O ludziach władzy w Autonomi i o ich widzeniu Izraela i zachodu.

      Izrael - doda doktor Soboh - sam zniszczył pokój. Żydzi obiecywali Palestyńczykom niestworzone rzeczy, bo wiedzieli, że niczym nie ryzykują; sondaże nie dawały lewicy szans na powtórny wybór. Ostatecznego porozumienia nie negocjuje się ze słabeuszami. I jakim politykiem - uśmiechnie się z ironią - był Ehud Barak, tamten izraelski premier? Szydło wyszło z worka. Przegrał wybory, rozwiódł się z żoną, opuścił scenę polityczną jak obrażona primadonna. Przecież jego głowę zajmowały zupełnie inne myśli. Powinien dziękować losowi, że Arafat w ogóle zgodził się z nim rozmawiać.

      Ale negocjacje miały amerykański patrona. Ameryka chciała być akuszerką i gwarantką układu.

      Dawni nikt tak nie rozbawił doktora Soboha. Mam sobie przypomnieć, kto wówczas był prezydentem USA. Clinton miał na głowie aferę z cygarem i rozporkiem. Czy Jaser Arafat mógł go traktować poważnie? A może powinien rozmawiać z jego asystentką?

      (...)

      Hamas - objaśnił - to nieślubny bachor Izraela, twór żydowskich służb specjalnych i chorej polityki. Przecież było tak, że podczas pierwszej intifady Hamas modlił się w meczetach. Palestyńskie dzieci ginęły od izraelskich kul, a oni bili pokłony. I nagle, gdy wydało się, że układy z Oslo tworzą nowy świat, Hamas ożył, wyszedł na ulice, a ślepy szejk Jasin grzmiał o zdradzie.

    • Said - sklepikarz ze starej Jerozolimy, proste myślenie arabskie. Słowo o Izraelu i dużo o kulturze zachodu. Pragnienie kalifatu.
    • Fajed i Fatma. Fatej - 40-latek, pamięta jak po 67 było dobrze, teraz jest tylko gorzej. Fatma to 20-latka wyzwolona. Podziały w społeczności palestyńskiej z Iraelem i Hamasem w tle.
    • Fatima - dialog kobiet arabskich z matkami żołnierzy Izraelskiej. Hamas w tle.
  • IV - po 67 roku zaczyna się okupacja
    • Alex - cud kibucu Nir Oz i wszystkich innych kibbuców tworzących nowy świat, nowych ludzi, realizujących idee. Ale coś się sypie bo przestało się chcieć.
    • Yossi - dawny podział na czarnych (sefardyjczycy) i biały (azkenazyjscy) żydów odchodzi w niepamięć. Pojawiają się nowi - ruscy a z nimi kłopoty. Mafia, kombinowanie. Trudno się żyje. W tle demonstracje związane z wycofaniem się z Gazy.
    • Gusz Katif - jedyna część nie dotycząca osoby ale wioski, likwidowanego osiedla w Gazie
    • Macher - czyli na ile można wyreżyserować konflikt
  • V - rozważania w Aszdod - mit pryska.

Kategorie: to czytam, Izrael, _blog


Słowa kluczowe: Izrael, Paweł Smoleński


Komentarze: (0)

Skomentuj notkę

Disclaimers :-) bo w stopce coś wyglądającego mądrze można napisać. Wszystkie powyższe notatki są moim © wymysłem i jako takie związane są ze mną. Ale są też materiały obce, które tu przechowuję lub cytuje ze względu na ich dobrą jakość, na inspiracje, bądź ilustracje prezentowanego lub omawianego tematu. Jeżeli coś narusza czyjeś prawa - proszę o sygnał abym mógł czym prędzej naprawić błąd i naruszeń zaniechać.