Słowo kluczowe: Kołakowski


17 maja 2006 (środa), 12:34:34

Poza Kościołem nie ma zbawienia

Myśli nieuczesane po wysłuchaniu w radio (2PR) informacji o pewnej filozoficznej konferencji.

#1. Stwierdzenie, że "poza Kościołem nie ma zbawienia" jest jak najbardziej prawdziwe jeżeli Kościół zdefiniuje się jako społeczność ludzi zbawionych.

Masło maślane? Pewnie tak ale teraz kluczem nie jest słowo Kościół ale słowo zbawienie.

#2. Kołakowski wystąpił ze swym znanym problemem zawartym w pytaniu "Czy diabeł może być zbawiony". Już samo pytanie jest wodą na młyn uniwersalistów ale mi wydaje się, że jeżeli w miejsce postkatolickich znaczeń słów wróci się do pierwotnych pojęć to wiele się wyjaśni. Ot, na przykład postkatolickie słowo "zbawienie" to jakiś bliżej nieokreślony stan szczęśliwości, gdzieś tam w chmurach, z lodami i kawą cappucino i to pewnie stan trwający wiecznie, bez płacenia rachunku za tą kawę. Ale czy w znaczeniu słowa zbawienie rzeczywiście ten obraz jest zawarty? Przecież zbawienie to wyciągnięcie z kłopotów, przeniesienie ze stanu gdzie był problem (i to problem poważny) do stanu gdzie tego problemu nie ma.

W takim naprawionym znaczeniu zbawienia wydaje się, że aby zbawiony mógł być zbawiony musi widzieć swój problem, musi wiedzieć że jest gdzieś, gdzie niekoniecznie być powinien, powinien czuć, że stan w którym się znajduje jest nieprzyjemny i co najważniejsze, powinien chcieć ten stan zmienić jednocześnie wierząc, że samemu tego zmienić nie potrafi. Ale skoro wspólcześni ludzie starają się żyć na ziemi w sposób miły i wygodny (dokumenty Uni Europejskiej nazywają to "podnoszeniem komfortu życia") to nie mogą widzieć problemu a jeżeli nawet go widzą to zaraz poprzez pracę, demokrację i ewolucję próbują go rozwiązać. W Uni Europejskiej o poszukiwaniu zbawienia raczej się nie myśli, o krzyczeniu "pomocy, wybaw mnie" nie powinno być mowy.

Czy w tym kontekście ktoś kto nie widzi życiowego problemu w swoim życiu może być zbawiony?

#3. Chyba w moim powyższym rozważaniu o zbawieniu zabrakło podkreślenia roli zbawcy. Normalną rzeczą jest, ze ludzie sobie poprawiają swój byt - ale zbawienie dotyczy sytuacji, gdy samemu nic już zrobić się nie da i potrzebny jest ktoś, kto może nam pomóc.


Kategorie: ewangelia, _blog


Słowa kluczowe: zbawienie, kościół, ewangelia, Kołakowski


Komentarze: (1)

R, June 14, 2006 18:42 Skomentuj komentarz


Nie wiem kim jesteś i nie wiem jak tu trafiłem, ale:
przeczytałem i stwierdzam, że BARDZO mądrze to napisałeś! Gratuluję! Pozdrawiam, przypadkowy gość i czytelnik
Skomentuj notkę
29 marca 2005 (wtorek), 09:45:45

Kołakowski do przemyślenia

Ten esej Kołakowskiego wymaga poważniejszego potraktowania - muszę jeszcze raz dokładnie go przeczytać, przemyśleć - dlatego ku pamięta umieszczam go tu. 

Już na pierwszy rzut oka widać, że polemika Kołakowskiego dosięga kościoła tradycyjnego, idei wypracowanych przez wieki, tradycji a niekoniecznie czegoś co ma swe biblijne podłoże. I pewnie choćby dla tego warto potraktować ten głos poważnie, jako twórczą krytykę.

Ale uniwersalisty Kołakowski to ze mnie nie zrobi - dalej (tak jak przed świętami) uważam, że zbawieni mogą być tylko ci, którzy chcą być zbawieni.


Głos wielu wód

Leszek Kołakowski

Kto w Boga wierzy, przymuszony jest prawie, w imię spójności obrazu, w Sąd Ostateczny wierzyć. Dwie rzeczy przystają do siebie nieodłącznie. W Boga bo wierzyć, jakim go tradycja chrześcijańska widzi, o jakim Słowo objawione mówi, Boga na los nasz nieobojętnego, to wierzyć, że świat jest sprawiedliwy, bez skaz, sprawiedliwy bezwzględnie. Lecz nie widzimy wcale, ani by w ludzkim świecie sprawiedliwości wiele było, a tym mniej, by była wszechobecna, ani by w tym, co od przyczyn naturalnych zależy, jakiekolwiek reguły sprawiedliwości były czynne. O tym ludzie wiedzieli, bodaj od kiedy umieli litery stawiać, wszyscy wiedzieli. A jednak skoro Bóg rządy sprawuje, to świat jako całość, jako dzieje ludzkie bez reszty spełnione, jest sprawiedliwy, choć tego nie widać. Musi być zatem taki akt spełnienia, w którym widoczne się dla wszystkich stanie - nie tylko dla wybrańców ducha - że świat naprawdę jest sprawiedliwy; w tymże akcie wszystkie niesprawiedliwości minione naprawione zostaną, wszystkie rachunki bezbłędnie wyrównane, wszystkie nagrody i kary rozdzielone, trafnie i nieodwołalnie. Musi być Sąd Ostateczny.

Odwrotna zależność jest równie oczywista. Jeśli jest Sąd Ostateczny, to jest Bóg, bo universum bezmyślne, obojętne na nasz los, przypadkami rządzone, nie może sprawiedliwości wymierzać.

* * * * * * * *

Ale o co nam właściwie chodzi, gdy Sądu Ostatecznego wyczekujemy? Spodziewamy się nagrody za cnoty nasze i uczynki chwalebne? Nie, nie tego nas tradycja uczy; mamy raczej z "sercem na popiół skruszonym", jak pieśń "Dzień gniewu" powiada, miłosierdzia Bożego prosić, nie zaś rachunki Panu Bogu wystawiać, nie cnotami swoimi się pysznić i tak grzechy własne pomnażać. Mamy może okrutnych kar się spodziewać dla tych, co nas kiedykolwiek skrzywdzili i tak pomstę odnieść nad złymi? Ale i nie tego Ewangelie uczą, bo żądza zemsty jest także grzeszna (kto jest bez grzechu, niech pierwszy rzuca kamieniem...) i nie wiadomo doprawdy, jak Ewangelie uzgodnić z wiarą, że sprawiedliwie nagradzani będą się radować na widok męczarni potępieńców, jak to czasem teologowie przepowiadali.

Tak więc nie w cnoty swoje samochwalczo zapatrzeni i nie o torturach wroga skrycie albo i hałaśliwie marzący mogą liczyć na rychłe nagrody niebiańskie; mamy raczej wszyscy sprawiedliwość sędziego z góry uznać, cokolwiek nam przydzielić zechce, winy własne wyznawać, wrogom przebaczać, zmiłowania prosić.

Wszystkie symbole wiary mówią o Chrystusie, który z nieba się po raz wtóry zjawi, by sądzić żywych i umarłych. Na dzień ów drugiego przyjścia stawią się wszyscy od początku świata pomarli - a także jeszcze żyjący, ci pierwsi w ciała swoje ponownie odziani; a dzień ów jako złodziej i o tym, kiedy przyjdzie, nie tylko ludzie, lecz i aniołowie nie wiedzą. Liczne orzeczenia kościelne przyświadczają jednakowoż, że każdy z nas po śmierci udaje się na sąd szczegółowy i rychło potem, zależnie od stanu i stopnia grzeszności czy zacności swojej, albo do niebios się udaje, by tam oglądem Boga w Trójcy jedynego się cieszyć, albo do czyśćca na pokuty jest zesłany (w czego znoszeniu i kar oczyszczających skróceniu, modły i ofiary żyjących są pomocne), albo wreszcie na wieczne kary do otchłani potępionych zmierza.

* * * * * * * * 

Tak wszystko mając na względzie, mógłby zapytać kto: skoro każdy zaraz po zakończeniu żywota do wyznaczonej sobie siedziby idzie i los swój w wieczności już zna, to po cóż Sąd Ostateczny - zapewne oprócz ostatniego pokolenia, co jeszcze na ziemi dnia paruzji się doczeka? [Paruzja - powtórne przyjście Chrystusa przy końcu czasów - red.]. Po co to widowisko przeraźliwe, ta eksplozja grozy kosmicznej, skoro ani w losie umarłych nic to nie zmieni, ani w ich wiedzy o tym losie?

Wolno jednak domyślać się, że są ważne racje, by Sąd Ostateczny się odbył, nie tylko sąd szczegółowy dla każdego z osobna. Jest to przecież akt uniwersalnej przemiany, jakby analogon transsubstancjacji eucharystycznej: jeszcze dalszy ciąg, jeszcze ostatnia faza ziemskiej historii, a zarazem już początek nowego czasu, wejście w rzeczywistość nam żyjącym całkiem nieznaną, jeszcze cielesny byt, ale już duchowi poddany, od cielesnych nieprawości oczyszczony; jest to więc miejsce, gdzie dwa światy całkiem różne na jakiś czas się zbiegają; wielka przemiana. Ponadto nie wystarcza, jak się wydaje, by każdy z osobna swojego przeznaczenia był świadom, trzeba też, by wszyscy jednocześnie, w tej samej chwili poznali całość przeznaczenia ludzkości we wszystkich szczegółach. Dopiero wtedy, w obliczu Najwyższego Trybunału, sprawiedliwość ukaże się w pełni oczom wszystkich, będzie widoma naocznie, nie tylko faktycznie spełniona.

Sąd Ostateczny ma, rzecz jasna, ikonografię obfitą, natomiast poprzedzający go bezpośrednio moment, gdy wychodzą z grobów i prochu wszyscy od początku świata pomarli ludzie, nie jest bodaj tak dobrze obecny w wyobraźni malarskiej (ja pamiętam tylko obraz Stanleya Spencera). Imaginacja zawodzi w obliczu wydarzenia tak straszliwego. Cóż za spektakl! Wystawmy sobie nieprzeliczone miliony i miliardy zmartwychwstających, niemowlęta jeszcze w całuny śmiertelne owinięte, starców kiedyś wiekiem zamożnych, ludzi w pełni sił i zdrowia śmiercią rażonych, jednych wczoraj dopiero pogrzebanych, innych zbierających swe szczątki spopielone, już po tysiącleciach rozsiane po różnych miejscach ziemi... Wszyscy mają podobno - nie wiadomo mi jednak o tym, by przewidywanie to, oparte na pewnym dwuznacznym wyrażeniu apostoła Pawła, było przez Kościół dogmatycznie nobilitowane - w tym samym wieku do wiecznego życia się podnieść, mianowicie w wieku doskonałym, czyli w tym, w jakim Jezus ukrzyżowany został (trzydzieści trzy lata, jak do niedawna sądzono; teraz uważają uczeni, że był naprawdę o kilka lat starszy). Czy od razu w tym wieku się zbudzą, czy będą przez czas jakiś dorastać albo młodnieć, albo może już przedtem, po sądzie szczegółowym, wieku doskonałego dostąpią? Nikt tego nie wie chyba.

Nie wiemy też, jaka będzie procedura sądzenia, jeśli nawet znamy jej ogólne zasady; wolno wszelako może fantazjować. Wszystkie uczynki nasze, złe czy dobre, zapisane są w księgach żywota, a pewnie i sfilmowane szczegółowo. Ustawiony przeto zostanie - to moja własna antycypacja - gigantyczny ekran, na którym wyświetlane będą kolejno wszystkie te uczynki każdego z nas, które najbardziej chcielibyśmy zataić, a nawet nie tylko uczynki rzeczywiste, ale różne marzenia i pragnienia grzeszne i gorszące. To już będzie duży kawał czyśćca; każdemu będzie dane, całej ludzkości będzie dane do woli szydzić z grzechów cudzych - dopóki jego własna kolej nie przyjdzie. Może się nasuwać obiekcja, że proces taki ogromnie długo musiałby się ciągnąć; to prawda, po pierwsze jednak czasu będziemy mieli pod dostatkiem (a będzie to rozrywka zajmująca, przyznajmy, choć nie dla tego człowieka, którego sprawa będzie właśnie wyświetlana), po wtóre zaś nie wiemy, w jakich to czasowych warunkach Świat Nowy zostanie urządzony.

* * * * * * * *

Najbardziej jednak, jak wiemy, pobudzały wyobraźnię pobożną, albo i bezbożną, wydarzenia apokaliptyczne poprzedzające Dzień Pański. Chociaż słowo samo "apokalipsa" oznacza tylko odsłonięcie albo ujawnienie, to jednak wszyscy czytelnicy Nowego Testamentu kojarzyli je sobie nieodmiennie przez wieki z widzeniem św. Jana Apostoła, gdzie horror dni ostatnich ukazany jest w pełni. Zapowiedzi Dnia Pańskiego, dnia ciemności i mroku, ognia i głodu, żałoby i nieszczęścia, płaczu i zarazy znamy z pism proroków starotestamentowych - Joela, Amosa, Abdiasza, Zachariasza, Ezechiela, Izajasza; wszyscy też zapowiadali, że gdy spełni się pomsta na tych, co Boga z własnej woli opuścili, przyjdzie dzień wesela i radości dla sprawiedliwych.

Wizje apokaliptyczne św. Jana nie mają jednak sobie równych co do szczegółowości, a także groźnej siły promieniującej z wielkiego gniewu Baranka. W dymie i ogniu, wśród przerażających klęsk, w obliczu smoków i bestii, gdy woda rzek w krew się przemienia, a jeziora płoną, wielki sąd się odbywa nad mieszkańcami Ziemi. Biada, biada! Na samym końcu "Apokalipsy" znajdujemy nie wyjaśnioną wzmiankę o "drzewie życia", które przedtem tylko raz jeden, w "Księdze Rodzaju" pojawia się na początku Biblii. Domyślamy się, że jest to drzewo, którego owoce czynią błogosławionych uczestnikami nieśmiertelności. Tak to drzewo życia staje się klamrą, co z obu stron zamyka księgę objawioną, a także zamyka dzieje ludzkiego rodzaju: od grzechu pierworodnego do Sądu Ostatecznego. Cała historia nasza staje się przygotowaniem końcowego aktu, scenariusz ma z góry napisany. Dramat dobiegł końca, my wszyscy byliśmy na scenie i na widowni zarazem, czy mamy klaskać?

* * * * * * * *

Nie jest to błahe pytanie, bo ukrywa się za nim mroczna sprawa Piekła. Całkiem niedawno przeczytałem dwie książki, które ze sprawą Sądu Ostatecznego mają związek. Jedna się nazywa "Historia jako Apokalipsa", a jej autorem jest amerykański teolog Thomas Altizer (1985). Autor rozważa dzieje samoświadomości jako fundamentu kultury Zachodu, a najpełniej, jego zdaniem, fundament ten jest wcielony w literaturze epickiej. W ostatnich rozdziałach, jako twórcy eposów, rozważani są Dante, Milton, Blake i Joyce. Joyce jako autor Apokalipsy? Tak, w przewrotnym sensie. Kultura Zachodu kończy się, a może już się skończyła, samoświadomość dobiegła kresu, nie będzie już eposu po dziele Joyce'a. Jego skatologia i bluźnierstwa znaczą uwolnienie się od hipokryzji religijnej, kosmos i chaos są jednym, Szatan i Zbawiciel są jednym, skończyło się chrześcijaństwo, zaczyna się zmartwychwstanie, kapłan Antychrysta je świętuje. Historia dobiegła końca w dziele Joyce'a. A więc koniec świata chyba już nastąpił, nawet jeśliśmy tego nie zauważyli.

Następna książka, o której chcę wspomnieć, jest pióra Wacława Hryniewicza OMI i nazywa się "Dramat nadziei zbawienia" (1996). Jest to druga znana mi książka autora na ten sam temat; poprzednia była może bardziej historyczna, ta jest bardziej egzegetyczna. Krótko mówiąc, autor dowodzi - całkiem przekonująco - że nie ma zniewalających powodów, by na podstawie biblijnej wierzyć w wieczne kary piekielne i że wszystkie teksty nowotestamentowe dają się pogodzić z wiarą, iż kary pośmiertne są doczesne. Autor, oczywiście, świadom jest, jak bardzo godzi w tradycję i utarte wyobrażenia, pokazuje jednak, że nie on pierwszy bynajmniej te najpowszechniejsze wierzenia kwestionuje. Cytuje zarówno współczesnych pisarzy religijnych, jak Ojców wschodnich, zwłaszcza Grzegorza z Nyssy i Izaaka Syryjczyka, którzy także, na podstawie słów Jezusa, wierzyli w to, iż ostatecznie wszyscy dostąpią zbawienia (Ojcowie wschodni czytali Nowy Testament po grecku, nie w łacińskim przekładzie, a różne odcienie znaczeniowe słów greckich, jak o. Hryniewicz pokazuje, zatracają się w tłumaczeniu). Pamiętamy, rzecz jasna, zarówno słowa Jezusa o ogniu wiecznym, jak też zapowiedź, że wszystkich do siebie przyciągnie. Konfrontacja najróżniejszych i pozornie niezgodnych wzajem tekstów Nowego Testamentu prowadzi jednak autora do wniosku, że choć grzech jest realny, a uznanie własnej winy konieczne, to jednak dla Boga celem kary jest leczyć, nie zaś niszczyć i że obraz wieczystych męczarni nie godzi się z obrazem Boga - Ojca Jezusa.

Piekło, jak wiemy, zawsze nadzwyczajnie pobudzało wyobraźnię pisarzy i kaznodziejów; czytamy o nim między innymi w różnych apokryficznych tekstach, jak "Testament Abrahama", "Księga Enocha" 1 i 2, "Apokalipsa Barucha", "Apokalipsa Piotra", "Apokalipsa Pawła" (w tych dwóch ostatnich wiekuiste tortury potępieńców opisane są z sadystyczną drobiazgowością), wróżby Sybillińskie. Kaznodzieje chrześcijańscy w niektórych epokach prześcigali się w opisywaniu wymyślnych męczarni, jakie zadawane są mieszkańcom infernalnych otchłani; sądzili zapewne, że bez tego przykazania Kościoła będą nieskuteczne.

Prawdą jest jednak, że Kościół, choć wielu ogłosił świętymi, nikogo nie ogłosił potępionym.

A jeśli w rzeczy samej celem kary jest grzesznika, choćby najgorszego, uleczyć i w końcu uleczonego przyjąć do przybytków niebiańskich, to chyba i Sąd Ostateczny musi inaczej wyglądać, niż sobie ludzie na ogół wyobrażali. Malowidła Sądu Ostatecznego sugerują - chyba zawsze - nieodwołalny, wieczny podział na owce i kozły. Czy są takie, gdzie miłosierdzie boskie obejmuje ogół? Nie wiem.


Kategorie: _blog


Słowa kluczowe: Kołakowski, uniwersalizm, filozofia


Komentarze: (1)

Przypadkowy, July 1, 2019 15:38 Skomentuj komentarz


"zbawieni mogą być tylko ci, którzy chcą być zbawieni"

A co z tymi, którzy nie mieli szansy, by choćby dowiedzieć się o czymś takim, jak zbawienie? Niemowlęta i dzieci zmarłe przed używaniem rozumu. Ludzie umysłowo niedorozwinięci.

Albo z tymi, którzy żyli w tak zupełnie innej kulturze, że słowo "zbawienie" w rozumieniu biblijno-europejskim w ogóle dla nich nie istniało. Nie byli więc w stanie czegoś takiego pomyśleć, odczuć, przeżyć.

Skomentuj notkę
24 maja 2004 (poniedziałek), 18:46:46

O konieczności władzy (dla anarchistów)

  1. Cytat z esseju "O władzy"
  2. (...) nie, władzy zlikwidować nie można, można tylko lepszą zastąpić gorsza albo czasem odwrotnie. Nie jest niestety tak, że gdy władzy politycznej nie będzie, wszyscy staną się braćmi; skoro interesy ludzi są skłócone z natury rzeczy, nie z przypadku, skoro niepodobna przeczyć temu, że nosimy w sobie pewne zasoby agresji, skoro potrzeby i zachcianki nasze mogą rosnąć w nieskończoność, to gdyby instytucje władzy politycznej cudem wyparowały, wynikiem byłoby nie powszechne braterstwo, ale powszechna rzeź.
    Leszek Kołakowski, "Mini-wykłady o maxi-sprawach", "O władzy", Znak 2004 r.

  3. Opis zacytowany powyżej jest piękny.

  4. Kołakowski potrafi opisać i wyjaśnić rzeczywistość tak prostymi i jednocześnie akceptowanymi powszechnie słowami. Ja bym "z natury rzeczy" zastąpił "grzesznością" albo "konsekwencjami upadku Adama", "potrzeby i zachcianki" zastąpił "chciwością pożądaniem". Ja bym użył takie ostre, niepopularne słowa przez co znowu wyszedłbym na oszołoma, fundamentalistę (to prawie mi pochlebia),  zacofańca.

  5. A książka jest super! Można ją sobie podczytywać po kawałeczku tak jak pyszne ciasteczka z pudełeczka, po jednym codziennie po obiedzie. Oczywiście, nie ze wszystkim muszę się zgadzać.


Kategorie: polityka, _blog


Słowa kluczowe: Kołakowski, władza,


Komentarze: (2)

pepegi, May 25, 2004 11:55 Skomentuj komentarz


kwestia celu wypowiedzi - ja cenię sobie wypowiedzi, które bez potrzeby nie dodają komponenty oceniającej do obiektywnej treści. oceniać to można potem. a nie pisać, że dodajemy zgrabną trójkę do zniedołężniałej jedynki i w wyniku otrzymujemy podejrzaną moralnie czwórkę...

styl-krzyczany, May 25, 2004 09:21 Skomentuj komentarz


witam Wojtku :]

miano oszołoma Ci pasuje? hehe tego się po Tobie nie spodziewałem :)
Skomentuj notkę
28 grudnia 2003 (niedziela), 19:11:11

Kołakowski - O młodości

Zachowuję sobie ten esej. W załącznikach jest cały PDF z wszystkimi esejami zbioru "Mini wykłady o maxi sprawach". Plik funkcjonuje w domenie publicznej, więc myślę, że zachowanie go tu nie będzie dla kogoś problemem.


O młodości

(esej ze zbioru „Mini wykłady o maxi sprawach”) 

Leszek Kołakowski

Młodość, jak wiadomo, nie jest szczególną zasługą, nie jest także pomyślnym przypadkiem. Z tych, co młodzi już nie są, większość była kiedyś młoda – zapamiętajmy sobie tę rewelację. Młodość nie jest także czymś, co można sobie zdobyć, zaskarbić, odzyskać, chociaż przywracanie młodości jest celem różnych zabiegów. Niepodobna też młodości dokładnie zdefiniować przez liczbę lat, zależy to bowiem od kulturalnego kontekstu; nie mówimy o noworodku, że jest młody, pewnie więc młodość kiedyś się zaczyna i kiedyś kończy (przypominam sobie, że czytałem raz w gazecie notatkę zatytułowaną „Młody człowiek został ministrem spraw zagranicznych Związku Radzieckiego”; miał on 59 lat). Niemniej młodość uchodzi za stan nadzwyczaj pożądany, chociaż albo ten stan po prostu jest, albo jest nieosiągalny; nie ma nic trzeciego. Kult młodości jest nadzwyczajnie rozpowszechniony i wolno zapytać: dlaczego?

Najoczywistsze odpowiedzi nie są całkiem przekonujące. Pewnie, że – statystycznie rzecz biorąc – ludzie młodzi są zdrowsi, fizycznie sprawniejsi i nie cierpią różnych dolegliwości częstych w starszym wieku i że kobieta na ogół woli być ładna i atrakcyjna aniżeli pomarszczona i zgarbiona. Młodzi ludzie, z drugiej strony, łatwiej i częściej są ofiarami wypadków samochodowych i innych; oni też głównie na wojnach giną. Młodzi ludzie są także nieuchronnie głupsi, przy czym nie chodzi o zasób informacyjny ani nawet o inteligencję – trafiają się przecież geniusze wśród młodzieży – ale o to, że na ogół w młodości nie jesteśmy zdolni rozważać w każdej sprawie jej „drugiej strony”, dostrzegać dwuznaczności wszystkich ludzkich sytuacji, widzieć racji przeciwnych tym, za którymi się opowiadamy. Zdolność taka, jeśli w ogóle przyjdzie, przychodzi z wiekiem (nieraz nie przychodzi nigdy) i choć jest objawem mądrzenia, osłabia naszą zdolność do działania i inicjatywy. Hamuje naszą stanowczość, ukazuje nam ograniczoną siłę naszych racji, łatwo rodzi niepewność. Ludzie młodzi są dlatego wiedzeni przez jakby instynktowną, jakby bezwiedną zdolność do zanurzania się bez namysłu w różne przedsięwzięcia ryzykowne, wchodzą w koleiny nie wypróbowane albo bez widocznych ujść, nie przejmują się niejasnościami swoich zaangażowań. Jakoż są główną siłą przewrotów, wybuchów społecznych, rewolucji, przy czym w sprawach zarówno dobrych, jak złych, bo chociaż często szlachetne porywy nimi kierują, to z drugiej strony – bywają ofiarami niedorzecznych i niebezpiecznych ideologii, iluzji i ruchów. Rewolucje są na ogół dziełem młodych, a rewolucje bywają rozmaite. Była rewolucja bolszewicka i rewolucja hitlerowska, młodzi ludzie dawali im siłę. Była także rewolucja „Solidarności”, i też młodzi działacze ją wygrali. W Berkeley w Kalifornii, gdzie spędziłem rok w momentach szczytowej fali tzw. rewolucji studenckiej (żadnej rewolucji naprawdę nie było), studenci, ci najmniej umiejący, rozwścieczeni, skłonni do barbarzyńskich wybryków, mawiali czasem, że należałoby wyrżnąć wszystkich, co mają ponad 30 lat, bo ci nie dawali posłuchu ich bzdurom. Z drugiej strony, nie byłoby dobrze, gdyby świat składał się z ludzi powyżej 30, a tym bardziej 40 lat, wtedy bowiem groziłaby nam stagnacja, niezdolność do ryzyka, brak ochoty do poświęcania się w imię niepewnych zamiarów. Głupota młodzieży bywa zaczynem dobrych przemian.

Młodzi ludzie są źródłem energii w różnych procesach społecznych, zazwyczaj jednak ulegają ideom opracowywanym przez starsze generacje i właśnie te starsze są odpowiedzialne za dobre albo złe wyniki przedsięwzięć, którym patronują, a którym młodzi ludzie nadają dynamizm (wyniki jednakowoż często są nieprzewidywalne).
Cóż więc w końcu jest młodości zaletą albo co jest w niej pociągające oprócz tych oczywistych fizycznych przewag, które dostarczają różnych przyjemności i którymi każdy zapewne chciałby się cieszyć? Nie jest to chyba ta właśnie wspomniana zdolność do całkowitego i bezmyślnego oddania się na służbę jakiejś sprawy, dobrej czy złej. Taka zdolność dostarcza wprawdzie korzystnych doświadczeń, kiedy jest w działaniu, ale chyba nie jest nostalgicznie wspominana lub pożądana wtedy, kiedy już minęła i kiedy młodość przeszła.

Nie, tym co naprawdę i najbardziej w młodości jest atrakcyjne, jest rzeczywistość niezakończenia, albo poczucie otwartości życia. Kiedy ukończyliśmy, na przykład, szkołę średnią i rozmyślamy o tym, co dalej, wydawać się nam może, że wszystko jest możliwe. Wyobrażam sobie, że mogę zostać lekarzem albo budowniczym mostów, szpiegiem albo pisarzem, przemysłowcem albo może alfonsem, biskupem albo zawodowym mordercą, aktorem albo politykiem. Nie znaczy to, bym miał naprawdę uzdolnienia do tych wszystkich zatrudnień albo bym powinien wierzyć, że je mam. Chodzi tylko o samo poczucie, że nic nie jest jeszcze przesądzone czy wyznaczone przez los, że drogi są otwarte i wszystko jest możliwe. Im dłużej żyjemy, tym bardziej nasze możliwości wyboru się zawężają, tym bardziej jesteśmy w koleinach, z których trudno wyjść, chyba że w wyniku nieoczekiwanych i losem zrządzonych katastrof.

Czy wszyscy mają przeżycie młodości w tym sensie? Chyba nie. Są tacy, których życie, z różnych powodów, jest w młodych latach zasnute wielkimi nieszczęściami i którzy nigdy nie doświadczają owej euforii młodości, tylekroć opiewanej. Podobnie ci, których doświadczenia bardzo wcześnie doprowadzają do cynizmu, goryczy i niewiary w życie. O takich wolno powiedzieć, że nigdy młodzi nie byli. Ponadto młodość jest jakością nie tylko biologiczną, lecz także kulturalną, czasem jest ceniona, czasem nie jest. Poeci romantyczni mieli skłonność do wczesnego umierania, z rozmaitych przyczyn, i należało to jakby do stylu epoki (Keats, Novalis, Lermontow, Petöfi, Shelley nie dożyli trzydziestki; Byron, Puszkin, Słowacki, Leopardi nie dożyli czterdziestki).
Nie wiem, jakie to genetyczne osobliwości sprawiają, że – jak widzimy w codziennym doświadczeniu – jedni ludzie starzeją się później, inni wcześniej. Pewne jest, że niektóre dobre cechy młodości można przechować bardzo długo. Nie można wprawdzie długo przechowywać zdolności do wyczynów sportowych, ale można – zdolność do umysłowej asymilacji rzeczy nowych, do zainteresowania czymś do tej pory nie znanym, ochotę do próbowania tego, co jeszcze nie wypróbowane, zdolność uczenia się, to znaczy bycia uczniem. Jeżeli to potrafimy, jeśli nie jesteśmy uwięzieni w nudnej rutynie powtarzanych ciągle kroków, w trwożliwej monotonii własnych ruchów, możemy przenieść pewne korzystne jakości nastolatków w starość. Nie udaje się to może bardzo często, ale udało się wielu ludziom. Nie powinniśmy sądzić, że jest to sprawa przesądzona raz na zawsze przyrodzonym „charakterem”; lepiej wierzyć, że są to cechy życia, które można własną wolą sobie wyrobić, by życie uczynić bardziej zajmującym również w wieku starszym. Zwykłe przedłużanie biologicznego trwania nie ma sensu i często więcej przynosi udręki niż zadowolenia z samego faktu, że oto jeszcze nie umarliśmy. Wiemy jednak, że bywają ludzie fizycznie niemal całkiem unieruchomieni, a jednak nie tylko żyjący, lecz dzielnie żyjący, prawdziwie żyjący, myślą pracujący.

Istnieje jednak pewna forma kultu młodości, która jest śmieszna i niemądra. Polega ona na tym, że wydaje nam się, iż młodość jest darem Boskim i każdemu dostępnym, jeśli tylko się wytężyć. Jakoż ludzie, którzy dawno już młode lata porzucili, usiłują udawać, że nadal są rześcy i tryskają wigorem, odziewają się w młodzieżowe stroje, przejmują obyczaje hippisów, napinają zwątlałe mięśnie, chcą pokazać, że zachwycą ich młodzieżowa muzyka i inne formy popkultury. Jeśli nastolatki są często irytujące i nieznośne, to jeszcze bardziej nieznośni i irytujący są dorośli i bardzo dorośli, którzy nastolatków udają.

Porzekadło, iż wybrańcy bogów umierają młodo, można dwojako rozumieć. Może ono znaczyć po prostu, że bogowie nie pozwalają, by ich faworyci dożyli wieku, kiedy dosięgłaby ich niemoc starości i trapiły różne choroby zwykle później przychodzące, jak choroba Parkinsona, choroba Alzheimera, artretyzm itd. Ale może też mieć sens groźniejszy: bogowie chcą, żeby ich ulubieńcy możliwie krótko byli ofiarami nieszczęścia, które nazywa się życie. W tym sensie zawiera się pewien widok świata. Można go zilustrować tak: Lessingowi urodziło się dziecko, które zmarło po kilku godzinach. Pisał on wkrótce potem do przyjaciela, że miał syna, który był nadzwyczajnie mądrym dzieckiem; trzeba go było kleszczami na świat sprowadzać, a ledwo przyszedł, skorzystał z pierwszej sposobności, by uciec. Ten ponury obraz świata mógłby na pozór być obalony prostym testem: przecież ludzie, co uważają, że życie jest tylko nieszczęściem, powinni by natychmiast popełnić samobójstwo, jeśli są konsekwentni. Tak się zdaje, ale w takich sprawach nie liczmy na konsekwencję: ludzi przy życiu nie doktryna żadna trzyma, ale instynkt.

Chociaż więc niepodobna postanowić, że się będzie młodym, można postanowić, że w miarę sił naszych nie poddajemy się duchowo starości – nie w ten sposób, iż absurdalnie udajemy, że sprawa wieku nas nie dotyczy, ale w ten, że nie żyjemy żalem za utraconą młodością. Zważmy, że niemal każdy (tak się zdaje) skrycie czy jawnie żałuje, gdy młodość minęła, że jej „nie wykorzystał”. Ale cóż to znaczy? Jeden może myśli, że mógł korzystać z urozmaiconych bogactw seksu; inny może przeciwnie, seksu miał dużo, ale mógł przecież uczyć się, studiować, być mądrym, co zaniedbał, albo walczyć o to lub owo, o co wcale nie walczył, choć potem często próbuje żałośnie się chwalić (polska specjalność). To, co możliwe w młodości, tego nie można na ogół mieć w pełnych rozmiarach i wszystkich formach. Dlatego niemal wszyscy są ofiarami złudzenia, że „utracili młodość”, która przecież mogła być o tyle lepsza. Nie, nie mogła.


Kategorie: proza, młodość


Słowa kluczowe: młodość, filozofia, starość, Kołakowski


Pliki


Komentarze: (0)

Skomentuj notkę
28 grudnia 2003 (niedziela), 19:11:11

O młodości ...

Ten cytat warto zacytować:

Młodość, jak wiadomo, nie jest szczególną zasługą, nie jest także pomyślnym przypadkiem. (...) Młodzi ludzie są także nieuchronnie głupsi, przy czym nie chodzi o zasób informacyjny ani nawet o inteligencje - trafiają się przecież geniusze wśród młodzieży - ale o to, że na ogół w młodości nie jesteśmy zdolni rozważać w każdej sprawie jej "drugiej strony", dostrzegać dwuznaczności wszystkich ludzkich sytuacji, widzieć racji przeciwnych tym, za którymi się opowiadamy. Zdolność taka, jeśli w ogóle przyjdzie, to przychodzi z wiekiem, i choć jest objawem mądrzenia, to osłabia naszą zdolność do działania i inicjatywy (...) Z drugiej strony nie byłoby dobrze gdyby świat składał się z ludzi powyżej 20, a tym bardziej 40 lat, wtedy bowiem groziłaby nam stagnacja, niezdolność ryzyka, brak ochoty do poświęcenia się w imię niepewnych zamiarów.

Młodzi ludzie są źródłem energii w różnych procesach społecznych, zazwyczaj jednak ulegają ideom, opracowanym przez starsze generacje i właśnie te starsze są odpowiedzialne za dobre albo złe wyniki przedsięwzięć, którym patronują, a którym młodzi ludzie nadają dynamizm.

Leszek Kołakowski, Wykład o młodości.


Kategorie: proza, młodość, _blog


Słowa kluczowe: młodość, filozofia, starość, Kołakowski,


Komentarze: (7)

eutanazja-kaska, December 31, 2003 03:29 Skomentuj komentarz


"Młodość już taka jest, sama ustala granice wytrzymałości, nie pytając, czy ciało to zniesie. A ciało zawsze znosi..."

rafał, February 11, 2009 18:10 Skomentuj komentarz


lecz jeżeli ktoś ma już swoje lata i czuje się jeszcze młody to nienależy mu tego odbierać ponieważ karzdy zasługuje na młodość

krisper, December 29, 2003 11:07 Skomentuj komentarz


nihil novi

adek, October 19, 2006 00:43 Skomentuj komentarz


Symbioza starszych i młodych
Młodzi jako motor napędowy starszych, a starsi jako kierownicy młodych

rafał, February 11, 2009 18:13 Skomentuj komentarz


niestety to prawda niektóre z młodych pokoleń potrzebują czegoś w rodzaju kierowcy i takimi kierowcami są starsi ludzie

rafał sobiechowski, February 11, 2009 10:58 Skomentuj komentarz


stronka jest bardzo ciekawa i morzna sie z niej durzo dowiedzieć sam jestem młody i mówię rze warto to przeczytać
mmłodość jest czymś ulotny wiem to bo sam odczówam rze z wiekiem moja młodość zanika chociarz mam dopiero 18 lat , lecz ja uwarzam rze ten jest młody kto sie za takiego ówarza młodości niemorzna odbiereć nikomu nawet tym po 40 jesli uwarzają rze ich młodość jeszcze niemineła to nienalerzy im tego odbierać tak jak napisał leszek kołakowski że młodzi ludzie są nieuchronnie głupsi dlatego terz tacy ludzie są potrzebni na ty świecie uwarzają się za młodych lecz ich umyzły są przystosowane do problemów wspułczesnego świata bo niekturzy tak naprewde młodzi niedali by sobie z tym wszystkim rady

prezes, February 11, 2009 18:07 Skomentuj komentarz


młodość niestety jest ulotna tak jak niestety wszystko na tym świecie nikt niewybiera sobie jaką chce mieć młodość dlatego też niektórzy tą młodość odnajdują dopiero tak jak to napisał Leszek Kołakowski szukają jej dopiero po 40
Skomentuj notkę

Disclaimers :-) bo w stopce coś wyglądającego mądrze można napisać. Wszystkie powyższe notatki są moim © wymysłem i jako takie związane są ze mną. Ale są też materiały obce, które tu przechowuję lub cytuje ze względu na ich dobrą jakość, na inspiracje, bądź ilustracje prezentowanego lub omawianego tematu. Jeżeli coś narusza czyjeś prawa - proszę o sygnał abym mógł czym prędzej naprawić błąd i naruszeń zaniechać.