Zachowuję, bo warto to zachować, ale świadom jestem że w takiej temperatorze (wczoraj 32, dziś ponoć ma być cieplej) ciężko się czyta i myśli.
Zachód zmierza ku przepaści
Dziennik 59/2006, 28 czerwca 2006, s. 6 (Europa). (JS)
Zachodnie "wojny kulturowe" od dawna przykuwają uwagę i budzą
niepokój. Niegdysiejsze walki o prawa socjalne czy sprawiedliwy podział
dochodu narodowego przeniosły się na teren kultury, jeszcze bardziej podważając
spójność zachodnich społeczeństw. George Weigel zwraca uwagę, że w
Europie mamy do czynienia z dwoma nakładającymi się na siebie płaszczyznami
kulturowego konfliktu: pierwsza dotyczy relatywizmu i wartości moralnych, druga
sensu, jaki nadajemy takim pojęciom jak tolerancja czy społeczeństwo
obywatelskie. Na pierwszej agresorami są wedle Weigla "radykalni sekularyści",
którzy "dążą do usunięcia pozostałości kultury judeochrześcijańskiej
z postchrześcijańskiej Unii Europejskiej", na drugiej zaś
"radykalni dżihadyści islamscy, którzy nienawidzą Zachodu". Ukrytą
przyczyną obu konfliktów jest zachodni indywidualizm: podważa on wszelkie
tradycyjne wartości, a zarazem uniemożliwia stawienie czoła islamskiemu zagrożeniu.
W porannych godzinach szczytu 11 marca 2004 r. w pociągach i na stacjach
kolejowych Madrytu wybuchło dziesięć bomb. Ofiar śmiertelnych było prawie
200, a rannych około 2000. Następnego dnia wydawało się, że Hiszpania da
stanowczy odpór terroryzmowi, w całym kraju odbyły się demonstracje, na które
przyniesiono transparenty z napisami "mordercy" i "skrytobójcy".
Nastrój ten nie utrzymał się jednak długo. 72 godziny po zamachu hiszpański
rząd José Marii Aznara, wiernego sojusznika Stanów Zjednoczonych i Wielkiej
Brytanii w Iraku, został wyraźnie pokonany w wyborach, które socjalistyczna
opozycja od dawna chciała zamienić w referendum na temat udziału Hiszpanii w
wojnie z terrorem.
Tego samego pragnęli działacze Al-Kaidy, którzy podłożyli bomby. Sporządzony
przez nich 54-stronicowy dokument ujawniony trzy miesiące po zamachach zawierał
analizy, które mówiły, że rząd Aznara "nie przetrzyma więcej niż dwóch,
trzech ataków, a potem wycofa się z Iraku pod presją własnego narodu".
Okazało się, że wystarczył jeden atak - wojska hiszpańskie zostały wkrótce
wycofane, zgodnie z obietnicą złożoną przez nowego premiera José Luisa
Rodrigueza Zapatero.
W tym roku, pięć dni przed drugą rocznicą madryckich zamachów, rząd
Zapatero, który już wcześniej zalegalizował małżeństwa osób tej samej płci
i adopcję dzieci przez homoseksualistów, jak również podjął kroki mające
na celu ograniczenie nauczania religii w szkołach, oświadczył, że na świadectwach
urodzenia nie będą się już pojawiały słowa "ojciec" i
"matka", zastąpione zostaną określeniami "rodzic A" i
"rodzic B". Zwierzchnik hiszpańskich urzędów stanu cywilnego wyjaśnił
madryckiemu dziennikowi "ABC", że zmiana ta ma na celu dostosowanie
świadectw urodzenia do ustawodawstwa hiszpańskiego dotyczącego małżeństwa
i adopcji. Bardziej przenikliwy był komentator irlandzki David Quinn, który w
nowych uregulowaniach dostrzegł "wycofanie przez państwo uznania dla roli
matek i ojców oraz uśmiercenie biologii i natury".
Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że madryckie zamachy i
administracyjną nowomowę łączą ze sobą jedynie meandry demokratycznej
polityki: zamachy, które zraziły opinię publiczną do konserwatywnego rządu,
wyniosły na urząd premiera lewicowego polityka, który przystąpił do
realizacji wielu elementów programu wcześniej bezskutecznie podejmowanych
przez inne hiszpańskie rządy reprezentujące agresywny sekularyzm. W
rzeczywistości jednak związek ten jest bardziej skomplikowany. W hiszpańskich
wydarzeniach politycznych z okresu ostatnich dwóch lat można bowiem dostrzec w
skondensowanej postaci dwie powiązane ze sobą wojny kulturowe, które targają
dzisiejszą Europą Zachodnią.
Pierwsza z tych wojen - zainspirowani hiszpańskimi świadectwami urodzenia
nazwijmy ją "wojną kulturową A" - jest ostrzejszą formą amerykańskiego
podziału na stany czerwone (głosujące na republikanów) i niebieskie (głosujące
na demokratów): wojną między postmodernistycznymi siłami relatywizmu
moralnego a obrońcami tradycyjnych wartości moralnych. Druga - "wojna
kulturowa B" - dotyczy definicji społeczeństwa obywatelskiego, znaczenia
tolerancji i pluralizmu oraz ograniczeń multikulturalizmu w starzejącej się
Europie, gdzie spadek stopy urodzeń poniżej poziomu reprodukcyjnego otworzył
drzwi coraz liczniejszej i coraz bardziej pewnej siebie ludności muzułmańskiej.
Agresorami w wojnie kulturowej A są radykalni sekularyści, powodowani
"chrystofobią", jak to określił prawoznawca Joseph Weiler. Dążą
do usunięcia pozostałości kultury judeochrześcijańskiej z postchrześcijańskiej
Unii Europejskiej, domagając się prawa do zawierania małżeństw przez osoby
tej samej płci w imię równości, ograniczenia wolności słowa w imię
cywilizowanych zasad i anulowania kluczowych aspektów wolności religii w imię
tolerancji. Agresorami w wojnie kulturowej B są radykalni dżihadyści
islamscy, którzy nienawidzą Zachodu, pragną narzucić zachodnim społeczeństwom
muzułmańskie tabu drogą gwałtownych protestów i innych form przymusu i widzą
w tych działaniach pierwszy etap islamizacji Europy - a w przypadku
"Al-Andalus", jak często nazywają Hiszpanię, przywrócenia właściwego
porządku rzeczy, na jakiś czas pogwałconego przez króla Ferdynanda i królową
Izabelę.
Pytanie, które Europa musi sobie zadać, ale w większości nie ma na to
ochoty, brzmi: czy agresorzy w wojnie kulturowej A nie sprawili, że siłom
sprzyjającym prawdziwej tolerancji i autentycznemu społeczeństwu
obywatelskiemu niezwykle trudno będzie zwyciężyć w wojnie kulturowej B.
Stoczenie się Europy w ociężały stan "depolityzacji", jak to
nazywają niektórzy analitycy, kiedyś zdawało się ograniczać do kwestii
rozbudowy państwa opiekuńczego, socjalistycznej ekonomiki i handlowego
protekcjonizmu. Wszystko to okraszone było irytującymi przepisami unijnymi
regulującymi takie sprawy jak wielkość pomidorów i sposób karmienia wieprzy
na Sardynii. Europa coraz mocniej zaciska biurokratyczny gorset. I tak osoba
odwiedzająca Polskę po przystąpieniu tego kraju do UE w 2004 r. nie mogła
nie zauważyć, że na wszystkich jajkach sprzedawanych w tamtejszych sklepach
spożywczych widnieje urzędowa pieczęć z długim unijnym kodem numerycznym, a
każda polska owca ma wpięty w ucho urzędowy unijny kolczyk. Dalej mamy
przepisy BHP, które kojarzą się z Wielkim Bratem. W zeszłym roku, na skutek
dyrektywy unijnej dotyczącej pracy na dużych wysokościach, elektrycy w
brytyjskim miasteczku Eccles nie mogli użyć drabin do zmiany pięciu żarówek
w kościele św. Beneta. Trzeba było postawić ogromne rusztowanie, a koszty
tej dwudniowej operacji wyniosły około 500 dol. za jedną żarówkę.
Co to wszystko ma wspólnego z wojną kulturową A? Otóż regulacyjne ciągoty
UE nie tylko negatywnie odbijają się na gospodarce, ale posiadają również
ostrze ideologiczne wymierzone między innymi w religię. Na przykład w październiku
ubiegłego roku urzędowi holenderscy strażnicy ortograficznej moralności zarządzili,
że z dniem 1 sierpnia 2006 r. "Chrystus" będzie pisany z małej
litery, a "Żydzi" (Joden) z dużej w odniesieniu do narodowości i z
małej w odniesieniu do wyznania. W bieżącym roku ateistyczny szkocki
nauczyciel matematyki wygrał proces o dyskryminację, zarzuciwszy szkole
katolickiej, że nie przyznała mu stanowiska "opiekuna duchowego",
argumentując, że funkcja ta jest zarezerwowana dla katolików.
Wojna kulturowa A stanowi zatem element konsekwentnego dążenia sekularystów
- przy użyciu krajowej i unijnej machiny regulacyjnej - do zepchnięcia na
margines życia publicznego kurczącej się grupy praktykujących chrześcijan.
Odnosi się to również do zasadniczych pytań o początek i koniec życia,
szczególnie ostro stawianych w "uwolnionych od więzów tradycji"
krajach Beneluksu. Holandia od dawna ma renomę kraju zalegalizowanego
libertynizmu, gdy chodzi o narkotyki i prostytucję. Przewodzi również
marszowi Europy ku eutanazji i małżeństwom homoseksualnym. Holendrów usiłują
dziś dogonić powściągliwi dawniej Belgowie. Dorównali już sąsiadom, jeśli
chodzi o małżeństwa osób tej samej płci i eutanazję, a teraz
socjalistyczno-liberalna koalicja przyjęła ustawę umożliwiającą prokreację
metodą "wynajęcia macicy".
Wojna kulturowa A znajduje swój wyraz również w dążeniu do wymuszenia i
narzucenia zachowań, które uważa się za postępowe, wrażliwe społecznie,
nieoceniające lub poprawne politycznie w skrajnie feministycznym lub
multikulturalistycznym rozumieniu tego pojęcia. W ostatnich latach z reguły
wygląda to tak, że państwa członkowskie wprowadzają ustawy regulujące, a
tym samym ograniczające, prawo do publicznego wypowiadania się. Na przykład
moralnie krytyczne wypowiedzi na temat zachowań homoseksualnych zostały uznane
za "mowę nienawiści" - francuskiego parlamentarzystę ukarano grzywną
za stwierdzenie, że heteroseksualizm moralnie przewyższa homoseksualizm.
Na poziomie międzynarodowym presja unijna poskutkowała ostatnio upadkiem
koalicji rządowej w jednym z krajów członkowskich UE - Słowacji. Sprawa
dotyczyła konkordatu z Watykanem zawierającego wymóg, że Słowacja nie będzie
zmuszała do wykonywania aborcji tych lekarzy, którzy nie akceptują tego
zabiegu z przyczyn moralnych. Ten punkt konkordatu stał się przedmiotem zajadłej
krytyki ze strony unijnej Sieci Niezależnych Ekspertów ds. Przestrzegania
Podstawowych Praw Człowieka. Organizacja ta orzekła, że prawo do usunięcia płodu
jest uniwersalnym prawem człowieka, a zatem lekarze nie mogą odmawiać
wykonania tego zabiegu. W Bratysławie wywiązała się debata na temat ryzyka
związanego z urażeniem humanitarnych uczuć mandarynów z Brukseli i
Strasburga. Spór ten do tego stopnia zdestabilizował rząd, że premier musiał
rozwiązać parlament i rozpisać nowe wybory.
Ten pełzający autorytaryzm można również dostrzec w rezolucji Parlamentu
Europejskiego ze stycznia 2006 r., potępiającej jako "homofobiczne"
te państwa, które nie zezwalają na małżeństwa homoseksualne, a wolność
religii określającej mianem "źródła dyskryminacji". W trakcie
debaty nad tą rezolucją brytyjski eurodeputowany zrównał tradycyjne
prawodawstwo matrymonialne z "pogwałceniem praw ludzkich gejów i
lesbijek" oraz groził usunięciem z UE krajów takich jak Polska i Litwa.
Polsce zagrożono również zawieszeniem prawa głosu na unijnych spotkaniach
ministerialnych w przypadku przywrócenia kary śmierci.
Wydarzenia te nasuwają różne komentarze, ale nawet najżyczliwszy
obserwator powinien być zaskoczony, że Europa wdaje się w wewnętrzne spory
na temat narzucania reguł politycznej poprawności, stojąc w obliczu
najbardziej dramatycznego faktu we współczesnych dziejach tego kontynentu: własnego
demograficznego samobójstwa.
W żadnym państwie członkowskim UE stopa urodzeń nie osiąga poziomu
potrzebnego do utrzymania liczby ludności na stałym poziomie (czyli 2,1
dziecka na jedną kobietę). W 11 państwach Unii - między innymi w Niemczech,
Austrii, Włoszech, na Węgrzech i we wszystkich trzech krajach bałtyckich -
notuje się ujemny przyrost naturalny. To wyraźny krok w dół po
demograficznej spirali śmierci.
W Niemczech ani podczas ubiegłorocznej kampanii wyborczej, ani po wyborach
nie podjęto kwestii coraz bardziej obciążonej państwowej służby zdrowia i
systemu emerytalnego, w którym malejąca liczba podatników utrzymuje rosnącą
liczbę emerytów. Tymczasem na skutek podobnych trendów demograficznych do połowy
stulecia zaludnienie Niemiec przypuszczalnie zmniejszy się o tyle, ilu mieszkańców
miała dawna NRD. Z przeprowadzonego ostatnio sondażu wynika jednak, że 25
proc. niemieckich mężczyzn i 20 proc. niemieckich kobiet z przedziału
wiekowego 20-30 lat nie zamierza mieć dzieci - i nie widzi w tym wyborze nic
kontrowersyjnego.
Dalej mamy Włochy, w wyobraźni świata zaludnione przez wielodzietne,
wielopokoleniowe rodziny. Prawda jest bardzo odmienna od tego obrazu: w 2050 r.
przy utrzymaniu się obecnych trendów prawie 60 proc. Włochów nie będzie
wiedziało z własnego doświadczenia, co to jest brat, siostra, ciotka, wujek
albo kuzyn. Krach ludnościowy nie ogranicza się do starej Europy - prognozy mówią,
że do 2050 r. liczba ludności Bułgarii spadnie o 36 proc., a Estonii o 52
proc.
W ciągu następnego ćwierćwiecza liczba zatrudnionych obniży się o 7
proc., a liczba osób w wieku emerytalnym podniesie się o 50 proc., co
spowoduje wzrost obciążeń fiskalnych nie do udźwignięcia przez budżety państw.
Powstałe napięcia między pokoleniami odcisną się głębokim piętnem na życiu
politycznym wszystkich krajów. Zjawiska te mogą położyć kres projektowi
"Europa" rozwijanemu od czasów Europejskiej Wspólnoty Węgla i
Stali. Co gorsza, demograficzne pikowanie Europy w dół jest ogniwem łączącym
wojnę kulturową A z wojną kulturową B.
Historia nie znosi próżni, a próżnię demograficzną wytwarzaną przez
samobójczą europejską stopę urodzeń od kilku pokoleń wypełnia masowa
imigracja ze wszystkich obszarów świata muzułmańskiego. Imigracja znajduje
odbicie w wyglądzie wielu europejskich miast: ubogie muzułmańskie peryferia
otaczają bogaty europejski rdzeń.
Zmieniło się jednak znacznie więcej niż tylko fizyczny wygląd
europejskich metropolii. We Francji istnieje wiele obszarów, nad którymi państwo
nie ma kontroli: przede wszystkim przedmieścia z przewagą muzułmanów, gdzie
prawo francuskie nie sięga, a policja się nie zapuszcza. Podobne
eksterytorialne enklawy, w których lokalni muzułmańscy duchowni egzekwują
prawo szariatu, można znaleźć w innych krajach europejskich.
Nie chodzi tylko o to, że rządy europejskie postanowiły odwrócić wzrok
od takich zjawisk. Europejskie systemy zabezpieczeń społecznych hojnie łożą
na imigrantów nienawidzących krajów, które ich przyjęły lub dopuszczających
się przeciwko nim aktów przemocy - czego jaskrawym przykładem były zamachy
londyńskie z lipca 2005 r. Ponadto dzięki liberalnemu europejskiemu prawu
karnemu muzułmańscy przestępcy często traktowani są w sposób, który
nasuwa skojarzenia ze światem Alicji w Krainie Czarów. I tak Muhammad Bouyeri,
Holender z Indonezji, który w 2004 r. zamordował filmowca Theo van Gogha na środku
amsterdamskiej ulicy, a potem za pomocą noża kuchennego przytwierdził do
piersi ofiary kartkę z osobistą fatwą, zachował prawo wyborcze - i gdyby
zechciał, mógłby kandydować do holenderskiego parlamentu. Tymczasem co
najmniej dwóch holenderskich parlamentarzystów krytykujących islamski
ekstremizm musi przebywać w więzieniu lub w koszarach pod policyjną bądź
wojskową strażą.
Sześćdziesiąt lat po zakończeniu II wojny światowej w Europie wciąż żywa
jest tradycja ugodowej postawy wobec śmiertelnego wroga. Z powodu muzułmańskich
protestów na francuskich publicznych basenach wprowadzono segregację płciową.
Z niektórych sklepów zniknęły kubki z Prosiaczkiem, bo muzułmanie skarżyli
się, że postać z książek A.A. Milnego obraża ich uczucia religijne. To
samo dotyczy lodów czekoladowych w Burger Kingu, niektórym muzułmanom kojarzących
się z arabskim pismem z Koranu. Europejskie media często stosują autocenzurę
i nie piszą o radykalizmie islamskim w swoich krajach ani o przestępstwach
popełnianych przez muzułmanów, a wojnę z terroryzmem relacjonują tak, że główne
media amerykańskie wyglądają przy nich na całkiem bezstronne.
Jak być może dało się przewidzieć, zadanie ostrzeżenia innych, że z
integracją islamską coś jest nie tak, spadło na europejskich Żydów. Dwa
lata temu pewien paryski didżej został brutalnie zamordowany, a napastnik
krzyknął: "Zabiłem Żyda! Pójdę do nieba!". Tego samego wieczoru
inny muzułmanin zabił Żydówkę na oczach jej przerażonej córki. Jak napisał
publicysta Mark Steyn, "żadna duża francuska gazeta nie zamieściła
informacji" o tych zabójstwach. W lutym tego roku prasa francuska mimo
wszystko zainteresowała się makabryczną śmiercią 23-letniego Żyda Ilana
Halimiego, którego przez trzy tygodnie torturował islamski gang. Kiedy rodzina
otrzymywała telefony z żądaniem okupu, mogła usłyszeć w słuchawce wrzaski
torturowanego oraz "czytane przez oprawców wersety Koranu". Steyn
cytuje oficera śledczego, który zbył dżihadystyczny wymiar tego bestialstwa,
mówiąc, że sprawa jest prosta: "Żydzi to pieniądze".
Ten schemat działalności wywrotowej i pobłażliwości państwa zwrócił
wreszcie uwagę świata w związku z historią duńskich karykatur. Karykatury
przedstawiające Mahometa nie wzbudziły zbytniego zainteresowania ani w Danii,
ani gdzie indziej, kiedy zostały opublikowane w ubiegłym roku na łamach
kopenhaskiego dziennika "Jyllands-Posten". Gdy jednak islamistyczni duńscy
imamowie rozpoczęli agitację na całym na Bliskim Wschodzie (z pomocą trzech
własnych, dużo bardziej obraźliwych karykatur), wybuchł międzynarodowy
skandal i dziesiątki ludzi poniosły śmierć w zamieszkach wywołanych przez
muzułmanów w Europie, Afryce i Azji.
Reakcja Europy generalnie zmierzała w stronę ugodowości. Włoski
"minister ds. reform", Roberto Calderoli, został zmuszony do złożenia
rezygnacji po tym, jak pokazał się w podkoszulku ozdobionym jedną ze
wspomnianych karykatur - "bezmyślny akt", który - jak uznał premier
Silvio Berlusconi - wywołał zamieszki pod włoskim konsulatem w Bengazi, w których
zginęło 11 osób. Gazety, które przedrukowały karykatury, znalazły się pod
ogromną presją polityczną. Niektórym dziennikarzom postawiono zarzuty karne,
zamykano strony internetowe. Międzynarodowa sieć hipermarketów Carrefour ugięła
się pod żądaniem bojkotu duńskich towarów i zamieściła w swoich sklepach
napisy po arabsku i angielsku, w których wyraziła "solidarność ze społecznością
islamską". Rząd norweski zmusił wydawcę chrześcijańskiego czasopisma
do publicznego przeproszenia za przedruk duńskich karykatur. Minister spraw
zagranicznych UE Javier Solana podróżował z jednego kraju arabskiego do
drugiego, przekonując, że Europejczycy podzielają "ból" muzułmanów
"urażonych" karykaturami. Nie chcąc pozostać w tyle, minister
sprawiedliwości UE Franco Frattini oznajmił, że Unia wprowadzi "kodeks
medialny", który będzie zachęcał do "rozwagi" - co w tym
kontekście jest synonimem kapitulacji, niezależnie od tego, co się sądzi o
poziomie artystycznym czy wrażliwości kulturowej znajdującej odbicie w tych
najsłynniejszych karykaturach świata.
Obwinianie politycznej poprawności spod znaku "multi-kulti"
za paraliż Europy to jednak wynik powierzchownej analizy. Wojna kulturowa A -
próba narzucenia Europie multikulturalizmu i obyczajowego libertynizmu przez
ograniczanie wolności słowa, nazywanie jednoznacznych przekonań religijnych i
moralnych szowinizmem oraz wykorzystywanie władzy państwowej do wymuszenia
"społecznej inkluzji" i "społecznej wrażliwości" - jest
wojną o znaczenie pojęcia tolerancji. Rozpasana europejska poprawność
polityczna jest zakorzeniona w głębszej chorobie: odrzuceniu przekonania, że
ludzie potrafią, choćby w sposób niedoskonały i niepełny, poznać prawdę o
rzeczywistości - przekonania, które przez dwa tysiąclecia stanowiło
fundament cywilizacji europejskiej wyrosłej z syntezy Aten, Jerozolimy i Rzymu.
Postmodernistyczna europejska kultura wysoka zrezygnowała z tego
przekonania. I ponieważ w jej pojęciach mieści się tylko "twoja
prawda" i "moja prawda", natomiast "prawda w ogóle"
jest stanowczo odrzucana, Europa pojmuje tolerancję jako obojętność wobec
inności - obojętność, którą może wyegzekwować siłą państwo, jeśli
zajdzie taka potrzeba. Koncepcja tolerancji jako ścierania się z innością w
cywilizowanych ramach uchodzi za... nietolerancyjną. Tym, którzy chcieliby
bronić prawdziwej tolerancji polegającej na spokojnym publicznym sporze o to,
czyje przekonania (w tym także religijne i moralne) są prawdziwe, grozi, że
zostaną napiętnowani jako "szowiniści" i przegnani z europejskiej
agory. Wiele osób już spotkał taki los.
Ale problem sięga jeszcze głębiej. Chociaż europejscy postmoderniści hałaśliwie
deklarują swoje przywiązanie do względności wszystkich prawd, w praktyce
przekłada się to na coś zgoła odmiennego - a mianowicie deprecjonowanie
tradycyjnych zachodnich prawd w połączeniu z wystudiowaną czcią dla prawd
niezachodnich bądź antyzachodnich. Okazuje się zatem, że dla relatywisty nie
wszystkie przekonania religijne i moralne to szowinizm, który należy tępić -
dotyczy to tylko judeochrześcijaństwa. Słowem, europejski relatywizm często
jest tylko fasadą, maską, za którą kryje się nienawiść Zachodu do siebie
samego.
I druga sprawa, związana z poprzednią. Przytłaczającemu sceptycyzmowi
Europy towarzyszy coś, co Allan Bloom nazwał kiedyś "poczciwym
nihilizmem" - nihilizmem, który w swojej obojętności na wszystko oprócz
samolubnego "ja" przyczynił się do tego, że Europa nie chce płodzić
kolejnych pokoleń, czyli budować swojej przyszłości.
Bruce Bawer w książce "While Europe Slept" sugeruje, że Europa
mogłaby odzyskać wigor i bronić swoich wolnych społeczeństw, odrzucając
multikulturalistyczną poprawność polityczną przy jednoczesnym zachowaniu
sceptycyzmu i relatywizmu w sferze politycznej: wolności jako chronionej przez
prawo radykalnej autonomii jednostki. Tymczasem to właśnie radykalna autonomia
jednostki jest przyczyną demograficznej zapaści Europy; to właśnie radykalna
autonomia jednostki kazała Europie deprecjonować swoje osiągnięcia
cywilizacyjne i dostrzegać w dziejach tego kontynentu wyłącznie ucisk i
nietolerancję; to właśnie radykalna autonomia jednostki legła u podstaw
politycznej poprawności z jej niszczącym wpływem na zdolność Europy do
bronienia się przed wewnętrzną agresją islamską.
Inna, znacznie bardziej przekonująca analiza europejskich wojen kulturowych
wyłoniła się z niezwykłego dialogu, który miał miejsce w 2004 r. Obsada
tej dwuosobowej sztuki może zaskakiwać: Marcello Pera, włoski agnostyk, który
zamienił karierę akademicką na polityczną (pełnił wówczas funkcję marszałka
włoskiego Senatu) oraz kardynał Joseph Ratzinger, w tamtym okresie prefekt
Kongregacji Nauki Wiary, głównego teologicznego ośrodka Kościoła
katolickiego.
Pera wygłosił na Papieskim Uniwersytecie Laterańskim wykład o
"Relatywizmie, chrześcijaństwie i Zachodzie", a Ratzinger zrewanżował
się wykładem o "Duchowych korzeniach Europy", z którym na
zaproszenie Pery wystąpił we włoskim Senacie. Następnie umówili się na
wymianę listów dotyczących zaskakującej zbieżności analizy zawartej w tych
dwóch wykładach. Na początku 2005 r. wykłady i listy wydano w formie książkowej.
Publikacja ta nie przeszła bez echa, a jeszcze bardziej zwróciła uwagę po
kwietniowym konklawe, w wyniku którego Joseph Ratzinger został papieżem
Benedyktem XVI.
Ratzinger, powszechnie szanowany intelektualista, który po śmierci
Andrieja Sacharowa objął po nim katedrę w prestiżowej francuskiej Académie
des Sciences Morales et Politiques, na długo przed ostatnim konklawe ostrzegał
swoich europejskich krajanów, że ich zabawy w intelektualnej piaskownicy
postmodernizmu przysporzą wielu poważnych problemów w życiu społecznym i
politycznym. W omawianej książce Ratzinger dowodzi, że problemy te mają
charakter zarazem intelektualny, duchowy i moralny. "Runięcie pierwotnych
pewników [europejskiego] człowieka na temat Boga, siebie samego i wszechświata"
doprowadziło do "upadku moralnego sumienia zakorzenionego w wartościach
absolutnych" oraz do "prawdziwego niebezpieczeństwa autodestrukcji
europejskiego sumienia". Dlaczego, pyta Ratzinger, Europa "nie umie już
kochać samej siebie"? Dlaczego Europa widzi w swojej historii tylko
"to, co godne pogardy i niszczycielskie [...] a nie potrafi już dostrzec
tego, co wielkie i czyste"?
Sekularyści europejscy już wcześniej słyszeli tego rodzaju krytyczne
uwagi i odrzucili je jako stronniczy głos zaangażowanych chrześcijan. Miłą
niespodziankę sprawia odpowiedź Marcella Pery: to bardzo podobna krytyka wygłoszona
przez niewierzącego filozofa nauki. "Zakażeni epidemią
relatywizmu", pisze Pera, Europejczycy uważają, "że akceptacja i
obrona ich kultury byłaby aktem hegemonicznym i nietolerancyjnym, [zdradzającym]
antydemokratyczną, antyliberalną, lekceważącą postawę". Tymczasem ta
właśnie toksyna wpędziła ich do "więzienia" politycznej poprawności,
do "klatki", w której "zamknęła się Europa [...] dla ucieczki
przed odpowiedzialnością oraz z obawy przed mówieniem rzeczy, które wcale
nie są niepoprawne, lecz stanowią całkiem banalne prawdy".
Pera mówi także bez ogródek o europejskim braku woli obrony przed
radykalnym islamem. Czy Europejczycy rozumieją, pyta, "że na szali jest
ich istnienie, że ich cywilizacja została wzięta na cel, że ich kultura jest
atakowana? Czy rozumieją, że muszą bronić swojej tożsamości? W kulturze,
edukacji, negocjacjach dyplomatycznych, stosunkach politycznych, wymianie
gospodarczej. Przez dialog, nauczanie religijne, ale także, jeśli trzeba,
przez użycie siły"?
W eseju zamieszczonym w analizowanej książce Ratzinger postuluje w ślad za
Toynbeem, że odbudowa cywilizacyjnego morale Europy może się dokonać tylko
za sprawą "twórczych mniejszości", które podważą sekularyzm,
czyli niepisaną ideologię Unii Europejskiej, za sprawą powrotu do judeochrześcijańskiego
dziedzictwa religijnego i moralnego. Z kolei Pera sugeruje, że "dzieła
odnowy [...] mogą wspólnie dokonać chrześcijanie i sekularyści".
Polegałoby to na stworzeniu "religii obywatelskiej, która wpajałaby
jednostkom swoje wartości na poziomie rodziny, stowarzyszeń, wspólnot
lokalnych i społeczeństwa obywatelskiego, nie wkraczając w domenę partii
politycznych, programów rządowych i przymusu państwowego, a tym samym nie
naruszając rozdziału Kościoła od państwa w sferze doczesnej".
"Religia obywatelska" jawi się tu jako dosyć ogólnikowa, ale w
lutym tego roku zyskała pewne ukonkretnienie, kiedy Pera powołał nowy ruch
pod nazwą "Dla Zachodu, nosiciela cywilizacji". Manifest ruchu
zaczyna się od zwięzłego opisu dwóch europejskich wojen kulturowych, a następnie
cywilizacja zachodnia określona zostaje mianem "źródła uniwersalnych i
niezbywalnych zasad". Wreszcie sygnatariusze (grupa centroprawicowych włoskich
intelektualistów i polityków) zobowiązują się: "pozbawić [terroryzm]
wszelkich usprawiedliwień i wsparcia"; asymilować imigrantów "w imię
wspólnych wartości"; bronić "prawa do życia od poczęcia do
naturalnej śmierci"; zlikwidować zbędną biurokrację; "głosić
wartość rodziny jako naturalnego partnerstwa opartego na małżeństwie";
krzewić "wolność i demokrację jako wartości uniwersalne"; zachować
instytucjonalny rozdział Kościoła od państwa "bez ulegania świeckiej
pokusie relegowania wymiaru religijnego wyłącznie do sfery prywatnej";
propagować zdrowy pluralizm w szkolnictwie. Manifest kończy się wezwaniem do
walki i ostrzeżeniem: "Ludzie, którzy zapominają o swoich korzeniach,
tracą wolność i szacunek innych".
Dopiero się okaże, czy tego rodzaju inicjatywy, jak również analizy
podobne do zaprezentowanych przez Marcella Perę i papieża Benedykta wywrą
jakiś wpływ na kształt europejskiej kultury wysokiej. Niektórzy twierdzą,
że jest już za późno, że demograficzny punkt krytyczny został przekroczony
oraz że, jak pisze Mark Steyn, "kiedy ludność islamska osiągnie
dominację [...] pozostanie tylko pytanie, ile krwi pochłonie transfer
nieruchomości". Ale jeśli nie chcemy, by dwie europejskie wojny kulturowe
doprowadziły do rychłego powstania "Eurabii", inicjatywy w rodzaju
podjętej przez Perę będą musiały nabrać rozpędu i to szybko.
Odmienne podejście do przyszłości Europy zyskało jaskrawy wyraz w
sierpniu ubiegłego roku po śmierci Robina Cooka, byłego brytyjskiego ministra
spraw zagranicznych (i krytyka wojny w Iraku). Nabożeństwo żałobne w
prezbiteriańskim kościele św. Idziego w Edynburgu odprawił biskup Richard
Holloway, niegdysiejszy anglikański prymas Szkocji i autor wydanej przed kilku
laty książki, w której usiłował pogodzić czytelników z "przytłaczającą
obojętnością wszechświata". Holloway tak później napisał o tym
pogrzebie: "Oto ja, anglikanin agnostyk, w prezbiteriańskim kościele
odprawiam nabożeństwo żałobne za ateistycznego polityka. I było to według
mnie po prostu piękne!".
Nihilizm zakorzeniony w sceptycyzmie, ułomna religia moralnego relatywizmu i
obrzydzenia Zachodu dla samego siebie, znajdująca pociechę w pusto brzmiącym
humanitaryzmie - to nie tylko nie jest piękne, lecz przyczynia się do
demograficznej śmierci Europy i paraliżuje ten kontynent w obliczu agresywnej
ideologii dążącej do zniszczenia zachodniego humanizmu w imię zabójczo
wypaczonego rozumienia woli Bożej. Ci, którzy kochają Europę i szanują ją
za wielki pozytywny wkład w dzieje świata, mogą tylko trzymać kciuki za to,
by w dwóch wojnach kulturowych Europy zwyciężył Marcello Pera i jego
sojusznicy wśród wierzących, a nie biskup Holloway i inni poczciwi nihiliści.
© Commentary, 2006, przeł. Tomasz Bieroń
George Weigel, ur. 1951, katolicki teolog, publicysta, wykładowca Ethics and Public Policy Center w Waszyngtonie, redaktor wpływowego miesięcznika "First Things". Obok Richarda J. Neuhausa i Michaela Novaka jest jednym z najważniejszych katolickich intelektualistów amerykańskich, którzy poparli tamtejszą rewolucję konserwatywną oraz obecną politykę George'a W. Busha. W Polsce znany jest przede wszystkim jako autor fundamentalnej biografii Jana Pawła II "Świadek nadziei" (2000). Oprócz tego po polsku wydano jego książki "Ostateczna rewolucja. Kościół sprzeciwu a upadek komunizmu" (1994) oraz "Sześcian i katedra" (2006). W "Europie" nr 21 z 24 maja br. gazeta "Dziennik" opublikowała wywiad z Weiglem "Unia Europejska narzuca relatywizm".