Zachowuję sobie ku pamięci raport biskupa Kaczmarka w wersji, w jakiej
przytoczył go Nasz Dziennik w 60-tą rocznicę wydarzeń.
Zajścia kieleckie z dnia 4 lipca 1946 r.
Raport biskupa kieleckiego Czesława Kaczmarka przekazany ambasadorowi USA w
Warszawie Arthurowi Bliss Lane'owi
Wstęp
W dn. 4 lipca 1946 r. zaszedł w Kielcach fakt zamordowania 39 Żydów i 2
Polaków oraz poranienia 40 osób pochodzenia żydowskiego (liczba podawana
przez urzędowy akt oskarżenia i przez prasę), mordowali mieszkańcy Kielc,
akcja ich trwała zdaniem urzędowego aktu oskarżenia od godz. dziesiątej rano
z przerwami do godziny prawie szóstej po południu. Cała polska prasa rządowa
poświęciła temu faktowi mniejsze lub większe ustępy, zgodnym chórem
stwierdzono, że chodziło tu o przygotowany przez organizacje podziemne, których
nici sięgają aż generała Andersa, pogrom Żydów, że był to ruch o
charakterze faszystowskim. Nikt jednak z tego obozu nie starał się o odpowiedź
na pytanie, dlaczego ów "pogrom" trwał tak długo, nikt w prasie rządowej
nie próbował przekonywająco wyjaśnić, dlaczego pogrom stał się możliwy w
mieście wojewódzkim, w którym są silne oddziały milicji, służby bezpieczeństwa
i wojska. Przy uważnym czytaniu prasy rządowej czytelnikowi krytycznemu
narzuca się szereg innych jeszcze pytań, powstaje mnóstwo niejasności, samo
nawet ujęcie sprawy w prasie rządowej jest nieco dziwne. Mamy olbrzymie
komentarze o charakterze politycznym, powtarza się stale slogany o demokracji, faszyzmie, milczeniu kleru, półsłówkami lub jak najkrócej omawia się sam przebieg wypadków,
zeznania świadków, nie wspomina o obronie, o zachowaniu się milicji, urzędu
bezpieczeństwa, wojska itp. Z lektury tej powstaje nieodparte wrażenie, że
prasie rządowej chodzi nie tyle o wyjaśnienie konkretnego wypadku, jaki miał
miejsce, ile raczej o jego wyzyskanie dla celów propagandowych, o użycie go
jako argumentu wobec przeciwników ideowych w kraju i za granicą. W tych
warunkach staje się koniecznością wyjaśnienie przyczyn, przebiegu i następstw
zajść w Kielcach nie poprzez pryzmat korzyści, jaką ma z nich obóz rządzący
w Polsce, lecz jedynie w imię prawdy, o ile da się ją tutaj uchwycić.
Opieramy się przede wszystkim na zeznaniach świadków naocznych, a nawet aktorów
tej sprawy. Pochodzą oni z różnych sfer: inteligencja i ludzie prości, tacy,
którzy nienawidzą Żydów i tacy, którym Żydzi są obojętni. Zeznania te
nie były składane dla sądu, nie mają charakteru ani obrony, ani oskarżeń,
robione były jako wspomnienia, piszący lub mówiący zwykle nie wiedzieli, do
jakiego celu mają one służyć. Opieramy się nadto na akcie oskarżenia,
sporządzonym przez prokuratora Naczelnej Prokuratury Wojskowej 6 lipca 1946 r.,
na świadkach procesu i na prasie.
Geneza wypadków kieleckich 4 lipca 1946 r.
Pierwsze pytanie, które się nasuwa przy omawianiu zajść kieleckich, to
pytanie, dlaczego do nich doszło. Prasa rządowa podkreśla sadyzm zabijających
i powtarza za aktem oskarżenia, że tłum był podjudzany przez
"reakcyjnych" zbrodniarzy, przez podżegaczy, podobno nawet przez
umundurowanych andersowców. Jest to tłumaczenie zbyt symboliczne. Polacy nie
mają opinii sadystów, poza tym w świetle doświadczenia historycznego widać,
że narody stają się sadystyczne dopiero po dłuższym przygotowaniu
propagandowym. Z Niemców na przykład robiono sadystów przez dziesiątki, o
ile nie setki lat. Odpowiedź na postawione tu pytanie utrudnia i to, że w
Kielcach nie było przedtem żadnych wystąpień antyżydowskich, że mieszka tu
ludność spokojna, bądź co bądź katolicka, że mordowali - według urzędowego
aktu oskarżenia - nie jacyś rozgoryczeni życiem bezrobotni lub nędzarze,
lecz przedstawiciele drobnego mieszczaństwa, ludzie biedni, ale nie nędzarze.
Bezpośrednią przyczyną zajść miało być według aktu oskarżenia i prasy
opowiadanie 9-letniego Henryka Błaszczyka, którego jakoby Żydzi mieli zamknąć
w piwnicy, z której uciekł. Błaszczyk miał opowiadać na ulicy, że Żydzi
go chcieli zabić. Ale rzecz jasna, że samo to tylko opowiadanie nie mogło
sprowokować tak okrutnego zachowania się tłumu. Dlaczego więc miało ono
miejsce? Odpowiedź może być tylko jedna. Dlatego, że tłum nienawidzi Żydów.
Ta nienawiść mogła sprawić, że uwierzono opowiadaniu chłopca, że stało
się ono ostatnią kroplą, która spowodowała wylew tej nienawiści w formie
niesłychanie drastycznej. Rzecz jasna, że nie czuje się nienawiści do ludzi
obojętnych, nieszkodliwych, nienawidzi się tylko wrogów czy też tych, których
się za wrogów uważa i to z przyczyn, jeśli chodzi o tłum, konkretnych,
jasnych, wyraźnych. W Kielcach przyczyny tej nienawiści były dwojakiego
rodzaju. Jedne miały charakter ogólny, były jak gdyby koniecznym tłem dla
przyczyny specyficznej, wzburzającej szczególnie szerokie masy. Zanim jednak
przejdziemy do ich omówienia, musimy tu podkreślić bardzo ważne zjawisko.
Oto po olbrzymich mordach Żydów w roku 1943 dokonywanych przez władze
niemieckie w Polsce ówczesnej, a więc i w Kielcach, nie było wrogiego
nastawienia do Żydów i nie było antysemityzmu.
Wszyscy współczuli Żydom, nawet ich najwięksi wrogowie. Wielu Żydów
ocalili Polacy, boć przecież bez pomocy polskiej nie ocalałby żaden.
Ratowano ich, choć były za to surowe kary, aż do kary śmierci włącznie.
Tak było w roku 1944 i na początku roku 1945. Po wejściu wojsk sowieckich, po
rozciągnięciu władzy rządu lubelskiego na całą Polskę ten stan rzeczy
zmienił się gruntownie. Zaczyna się niechęć do Żydów, szerzy się szybko,
ogarniając szerokie masy społeczeństwa polskiego - wszędzie, a więc i w
Kielcach, Żydzi są nielubiani, a nawet znienawidzeni na całym obszarze
Polski. Jest to zjawisko nieulegające najmniejszej wątpliwości. Nie lubią Żydów
nie tylko ci Polacy, którzy nie należą do żadnej partii lub też są w
opozycji, ale nawet wielu spośród tych, którzy oficjalnie należą do partii
rządowych. Powody tej niechęci ogólnej są powszechnie znane, w każdym razie
nie wynikają one ze względów rasowych. Żydzi w Polsce są głównymi
propagatorami ustroju komunistycznego, którego naród polski nie chce, który
mu jest narzucany przemocą, wbrew jego woli. Każdy Żyd ma poza tym dobrą
posadę lub nieograniczone możliwości i ułatwienia w handlu i przemyśle, Żydów
jest pełno w ministerstwach, na placówkach zagranicznych, w fabrykach, urzędach,
w wojsku i to wszędzie na stanowiskach głównych, zasadniczych i
kierowniczych. Oni kierują prasą rządową, mają w ręku tak surową dziś w
Polsce cenzurę, kierują urzędami bezpieczeństwa, dokonują aresztowań.
Niezależnie od szerzenia komunizmu, nie odznaczają się oni taktem, zwłaszcza
w stosunku do ludzi o przekonaniach niekomunistycznych. Są często aroganccy i
brutalni. Wielu z nich nawet nie pochodzi z Polski. Przybywszy z Rosji, słabo mówią
po polsku, jeszcze słabiej orientują się w stosunkach polskich. Na podstawie
powyższych powodów powiedzieć zatem można, że sami Żydzi ponoszą lwią część
odpowiedzialności za nienawiść, jaka ich otacza. Przeciętny Polak sądzi
(mniejsza o to, słusznie czy niesłusznie), że prawdziwymi i szczerymi
zwolennikami komunizmu w Polsce są tylko Żydzi, bo olbrzymia większość
komunistów Polaków - to zdaniem ogółu - ludzie interesu, bezideowi, którzy
są komunistami tylko dlatego, że im się to sowicie opłaca.
Tak się przedstawia tło ogólne wypadków kieleckich. Omówienie tej sprawy
jest dlatego ważne, że rzuca ona światło na zachowanie się milicji i wojska
podczas zajść kieleckich.
Obok tej przyczyny działała jednak na masy w Kielcach przyczyna druga, którą
by można nazwać bezpośrednią. Już na parę miesięcy przed dniem 4 lipca
1946 r. rozchodziły się po Kielcach wersje o ginięciu dzieci obu płci. Księża
z parafii kieleckich byli od czasu do czasu proszeni przez stroskanych rodziców
o ogłaszanie z ambon wezwań, by ci, którzy mogą udzielić informacji o
pobycie dzieci, powiadomili o tym rodziców. Ogłoszenia takie umieszczano i na
słupach. Nie była to jakaś propaganda, bo dzieci ginęły rzeczywiście. Parę
wypadków znanych jest z całą pewnością. Szeroki ogół uważał, że
sprawcami ich są Żydzi, którzy na dzieciach popełniają mord rytualny, toteż
skargi rodziców dzieci wpływały bardzo podniecająco przeciwko Żydom, zwłaszcza
na ludzi prostych. Te niewątpliwe fakty ginienia dzieci oburzały nawet wielu
ludzi z inteligencji. Niektórzy z nich informowali na przykład piszącego, że
Żydzi dokonują transfuzji krwi z dzieci, a ofiary, z których pobrano krew,
mordują.
Fakty tu opisane były meldowane milicji, która jednak okazywała wobec nich
zupełną obojętność, nie przeprowadzając śledztwa, ale i nie dementując
otrzymanych wiadomości. Ta bezczynność władz policyjnych utwierdzała
szerokie masy w przekonaniu, że Żydom w Polsce wszystko wolno, że wszystko może
im uchodzić bezkarnie.
Urzędowy akt oskarżenia, a za nim prasa rządowa wiążą wypadki kieleckie
z referendum odbytym 30 maja 1946 r. Istotnie wiadomy z relacji tysięcy i
dziesiątków tysięcy ludzi fakt, że co najmniej 90% uprawnionych głosowało
"nie", a tymczasem władze rządowe ogłosiły, że było na odwrót,
mógł wpłynąć na zwiększenie podniecenia mas ludowych, łatwiej ulegających
podnietom uczuciowym. Nie wydaje się jednak, by ten czynnik odegrał poważniejszą
rolę przyczynową w zajściach kieleckich.
Tenże akt oskarżenia, a za nim cała prasa rządowa piszą, bez żadnych
dowodów co prawda, zupełnie gołosłownie, że "pogrom" ludności żydowskiej
w Kielcach był specjalnie przygotowany przez WiN, NSZ i elementy wsteczne.
Chodzi tu o dwie kwestie: specjalne przygotowanie pogromu i przygotowanie go
przez WiN i NSZ. Tego wyjaśnienia zajść kieleckich przyjąć jednak nie można.
Jest rzeczą znaną, zarówno z prasy z licznych procesów, jak i z opowiadań
świadków, że organizacje podziemne rozporządzają sporą ilością broni
wojskowej wszelkiego rodzaju, że potrafią staczać z komunistami prawdziwe
bitwy. Jeżeli zatem one przygotowały i to specjalnie, a więc jako tako
starannie wypadki kieleckie, to musieli brać w nich udział ludzie uzbrojeni i
połowa przynajmniej Żydów padłaby od kul pistoletowych, wśród dowodów
rzeczowych winny się znaleźć jakieś rewolwery czy pistolety automatyczne. Te
rzeczy chyba nie ulegają wątpliwości. Prokurator rządowy, który tak dużo mówił
o winie andersowców i NSZ, na pewno by i na mordowanie Żydów bronią tych
czynników nie omieszkał zwrócić uwagę.
Tymczasem jeden ze sprawozdawców procesu, niepodejrzany, bo piszący w
gazecie komunistycznej[1], tak pisze o rozprawie sądowej: "Przed stołem sędziowskim
postawiono stolik, na którym zostały złożone dowody rzeczowe: kamienie, cegły
zbroczone krwią, kije, sztachety z płotów, rura od kaloryfera poplamiona krwią
i rower damski". Potwierdzają to uczestnicy procesu sądowego, nawet
prokurator w akcie oskarżenia mówi, że Żydzi byli "wyrzucani i
wypychani" na bruk, gdzie rzucały się na nich grupy osób, masakrując
ich "uderzeniami rur żelaznych, sztachet, cegieł itp." Nie ma tu
mowy o broni palnej, zatem gdzie dowody o specjalnym przygotowaniu tych zajść
i o przygotowaniu ich przez NSZ czy WiN? Owszem, rzeczywiście 2/3 Żydów zostało
zamordowanych bronią wojskową, ale nawet prokurator nie przypisał za to winy
tym organizacjom. Dalej, aktem oskarżenia objęto 12 osób, tymczasem nawet tenże
prokurator nie zarzucił ani jednej z tych osób przynależności do NSZ lub
WiN. Twierdzenie zatem aktu oskarżenia o przygotowaniu wypadków kieleckich
przez te organizacje należy uznać za pozbawione jakichkolwiek dowodów. Chyba
że chodzi o przygotowanie moralne, ale to przecie - w świetle tego, co
powiedziano wyżej - byłoby niemożliwe, gdyby w masach nie było nienawiści
do Żydów z innych powodów, już przedtem nagromadzonej. Akt oskarżenia
podaje na dowód swej tezy tylko to, że w tłumie usłyszano okrzyki: "Bić
Żydów, niech żyje rząd sanacyjny, niech żyje Anders i niech żyje [fragment
tekstu nieczytelny] Żydów". Pierwszy z nich jest zrozumiały, bo nie
tylko nawoływano do bicia, ale i bito naprawdę. Drugi okrzyk jest już a
priori zupełnie niemożliwy. Gdyby autor aktu oskarżenia był Polakiem, a
przynajmniej jako tako orientował się w tym, co działo się w Polsce od roku
1939, to wiedziałby, jak jest niepopularny rząd sanacyjny i jeśli ktoś wzniósł
taki okrzyk istotnie, to chyba dla zabawy lub po pijanemu, a w akcie oskarżenia
nie wypadało tego powtarzać[2]. Co ważniejsze jednak, to to, że nikt,
absolutnie nikt ze świadków zajść kieleckich tych trzech ostatnich okrzyków
nie słyszał, nawet podczas procesu zapytywani o to świadkowie faktowi temu
przeczyli. Dlatego też z całą stanowczością trzeba stwierdzić, że
aczkolwiek okrzyk: "niech żyje Anders" - byłby zupełnie zrozumiały
ze względu na dużą popularność tego generała w Polsce, to jednak okrzyk
ten wraz z drugim o rządzie sanacyjnym i o Hitlerze są po prostu wymysłem
prokuratora, aczkolwiek powtórzyła ten fakt za nim prasa rządowa. Jest to kłamliwy
trick propagandowy i nic więcej.
Akt oskarżenia mówi także, że "ustalono niezbicie, że wśród podżegaczy
i zabójców znajdowali się nawet umundurowani andersowcy". Chodzi tu
chyba o żołnierzy, którzy wrócili z armii polskiej na Zachodzie, innych
przecież mundurów nie ma. Ci istotnie mogli być w tłumie i mogli brać udział
w zabijaniu, ale akt oskarżenia sam obala wypowiedziane tu twierdzenie, jeżeli
bowiem prokurator twierdzi, że coś ustalił "niezbicie", to daje na
to dowody albo na podstawie zeznań oskarżonych, tymczasem - to dziwne - żadnego
umundurowanego andersowca nie aresztowano, albo na podstawie zeznań świadków,
tymczasem i tych nie zacytowano. I to zdanie zatem należy uznać za niezgodny z
prawdą wymysł aktu oskarżenia, przeznaczony chyba dla własnych zwolenników
i dla zagranicy. Tak się przedstawia tło i przyczyny pośrednie zajść
kieleckich w dniu 4 lipca.
Sprawa Henryka Błaszczyka, bezpośredniego sprawcy zajść kieleckich
Nie mamy zamiaru opisywać szczegółowo wypadków dnia 4 lipca, bo nie
chodzi nam o to, którego Żyda w jakim czasie zamordowano. Przedstawienie tak
dokładne byłoby niemożliwe, gdyż nie rozporządzamy odpowiednim materiałem
dowodowym. Zresztą czynów tłumu, dokonywanych często równocześnie w paru
naraz miejscach, odtworzyć się nie da. Tu zeznania świadków są i muszą być
chaotyczne. Toteż ograniczymy się tylko do tego, co z tych zeznań da się
wydobyć niewątpliwie, a co dotyczy rzeczy dla nas istotnej. Należą do nich
trzy sprawy: początek zajść, główne ich fazy i kto mordował. Te trzy
zagadnienia dadzą się wyjaśnić z całą pewnością.
Początek zajść wiąże się z osobą 9-letniego chłopca Henryka Błaszczyka.
Według urzędowego aktu oskarżenia i prasy rządowej sprawa ta przedstawiała
się następująco. W dniu 1 lipca chłopiec znikł "w nieustalonych na
razie okolicznościach" z domu rodzicielskiego. "W toku śledztwa
niezbicie ustalono", mówi tenże akt, że "chłopak znalazł się w
odległej o 25 km od Kielc wsi Pielaki powiatu końskie i tu przebywał kolejno
u trzech gospodarzy. W tym samym czasie na terenie Kielc rozpuszczono pogłoski
o ginięciu dzieci, uprowadzanie których przypisywane było Żydom. W dniu 3
lipca wieczorem chłopiec powrócił do domu. Później, podczas procesu ojciec
chłopaka zeznawał, że nie pytał syna o to, gdzie był, lecz kazał mu się
udać na spoczynek. Zainteresował się jednak tą sprawą sąsiad, a wtedy chłopiec
- wracam do urzędowego aktu oskarżenia - "opowiedział wyuczoną i
nieodpowiadającą prawdzie historię, jakoby spotkał na ulicy jakiegoś
nieznajomego mężczyznę, który dał mu do niesienia paczkę i 20 zł na drogę.
Mężczyzna jakoby zaprowadził go do domu zamieszkanego przez Żydów, gdzie
odebrano mu paczkę i pieniądze, a jego samego wsadzono do małej i ciemnej
piwniczki, nie dając mu jedzenia. Z piwnicy wydostał się on podobno potem
przy pomocy jakiegoś chłopca, który podał mu przez okienko stołek, na który
wszedłszy, uciekł oknem. Rodzice chłopca na [podstawie] takiej opowieści,
podmówieni przez osoby postronne, ustalone w śledztwie, tego samego dnia
wieczorem zameldowali o tym Milicji Obywatelskiej, a wersję o zatrzymaniu i
powrocie chłopca szerzono celowo po mieście. Rano dnia następnego rodzice chłopca,
podmówieni, poszli znów z chłopcem na milicję, prowadząc go przez most i
opowiadając o wypadku znajomym. Chłopak po drodze wskazał dom przy ul. Planty
7, gdzie rzekomo go więziono, i pokazał pierwszego napotkanego przypadkowo Żyda
jako na sprawcę tego. W tym samym czasie na ul. Planty gromadził się już tłum.
Po przyjściu rodziców z chłopakiem na komisariat MO wysłany został patrol 6
milicjantów celem ujęcia rzekomo podejrzanego osobnika, który na skutek
wskazania chłopca został ujęty i osadzony w komisariacie MO. Z komisariatu MO
powtórnie wysłano patrol złożony z kilkunastu milicjantów celem
przeprowadzenia rewizji i ustalenia miejsca, gdzie podobno miał siedzieć
zatrzymany chłopak. Doraźne dochodzenie milicji ustaliło natychmiast ponad
wszelką wątpliwość, że oświadczenia chłopaka są fałszywe i zmyślone,
niemniej jednak podburzony tłum, widząc chłopaka i ulegając szerzonej przez
agitatorów propagandzie, rozpoczął pogrom Żydów zamieszkałych przy ulicy
Planty nr 7".
Tyle urzędowy akt oskarżenia. Moglibyśmy go uznać za prawdziwy opis początków
wypadków, gdyby nie to, że jego analiza wywołuje pewne co do tego wątpliwości
i gdyby nie sam proces sądowy, który wątpliwość tę jeszcze pogłębia.
Akt oskarżenia mówi, że chłopiec znikł 1 lipca 'w nieustalonych na razie
okolicznościach'. Akt oskarżenia jest datowany 8 lipca, w chwili gdy to
piszemy, jest 1 września, a zatem od 4 lipca upłynęło blisko już 2 miesiące.
Prasa rządowa codziennie prawie porusza wypadki kieleckie, a jednak do tej pory
władze rządowe nie kwapią się z ogłoszeniem tych okoliczności, choć jest
to sprawa niezwykle doniosła. Nie mógł ich ustalić i prokurator, choć miał
na to 4 dni czasu, a ściśle biorąc, nie powinien był się zgodzić na sporządzanie
aktu oskarżenia, dopóki nie miał pełnego materiału dowodowego. Jeżeli chłopiec
1 lipca opuścił dom i udał się do wsi Pielaki, to mógł to zrobić z następujących
powodów: albo uciekł z domu na skutek złego traktowania, albo urządził
sobie wycieczkę samowolnie bez wiedzy rodziców, albo został do tego przez
kogoś namówiony. Jest rzeczą dziwną, że nie udało się wydobyć od chłopca
odpowiedzi na te pytania. Ale największej wątpliwości dostarczył sam proces
sądowy. Urzędowy akt oskarżenia mówi, że chłopiec opowiadał 'wyuczoną i
nieodpowiadającą prawdzie historię' o przetrzymaniu go przez Żydów.
Wiceminister bezpieczeństwa publicznego Wachowicz opowiedział to
przedstawicielowi SAP-u w sposób bardziej szczegółowy: "Dziecko wzięte
na spytki przez dwie godziny powtarzało wyuczoną lekcję o Żydach i więzieniu,
zamierzonym morderstwie itp. w obawie, że jeśli powie prawdę, zostanie
ukarane przez rodziców. Po dwóch godzinach dziecko przyznało się do prawdy i
wyszły na jaw szczegóły tej potwornej prowokacji, do której zdegenerowani
przestępcy nie zawahali się użyć naiwnego dziecka"[3].
Otóż chłopiec ten był w świetle urzędowego aktu oskarżenia bezpośrednim
i głównym sprawcą wypadków kieleckich dnia 4 lipca. Nie ulega najmniejszej wątpliwości,
że on przede wszystkim powinien był być badany podczas procesu sądowego.
Tymczasem w dniu 8 lipca na rozprawę sądową nie dostarczono go. Najważniejszy
świadek oskarżenia był na procesie nieobecny, choć władze rządowe miały
go w rękach. A przecież jeśli prawdą jest to, co podawał wiceminister
Wachowicz, zeznania chłopca byłyby jak najlepszym argumentem na korzyść tezy
wysuwanej przez akt oskarżenia. Komu zależało i na tym, by nie zeznawał w sądzie,
by nie pokazał się obrońcom i publiczności?
Fakt, że Henryka Błaszczyka, głównego sprawcę zajść kieleckich, badał
tylko prokurator, że jego zeznań nikt potem nie słyszał, że obrońcy nie
mogli go pytać i nie widzieli nawet, podważa wybitnie prawdziwość urzędowego
aktu oskarżenia.
Ale to nie koniec wątpliwości. Zaraz 4 lipca chłopca wraz z ojcem
aresztowano i nie pozwolono nikomu się z nim widzieć. Siedzi on w więzieniu aż
dotąd. Jeżeli po pewnym czasie nie zostanie on wypuszczony na wolność,
ew[entualnie] oddany do jakiegoś domu poprawczego, lecz zaginie w więzieniu,
to wówczas będzie wolno wyprowadzić z tego tylko jeden wniosek, a mianowicie,
że prawdziwe zeznania chłopca były inne niż podawał urzędowy akt oskarżenia
i że władze rządowe obawiały się, by chłopiec nie powiedział w sądzie co
innego, niż one sobie życzyły.
Jeszcze jedna sprawa niejasna. Młody Błaszczyk wskazał na osobnika, który
jakoby zaprowadził go do domu zamieszkanego przez Żydów. Osobnik ten został
ujęty i osadzony w komisariacie. Tyle tylko mówi urzędowy akt oskarżenia na
ten temat, nie podaje on nawet, jak się ów osobnik nazywał i kim był. Sprawę
widocznie zbagatelizowano, choć była ona jedną z głównych przyczyn wypadków
kieleckich. I znowu pytanie: dlaczego owego osobnika nie skonfrontowano w sądzie
z Henrykiem Błaszczykiem, by temu ostatniemu dowieść kłamstwa? Dlaczego z góry,
bez możności sprawdzenia tego przez adwokatów, przyjęto dziwną perwersję
chłopca, który wskazał na pierwszego lepszego spotkanego po drodze Żyda?
Niektórzy świadkowie mówią, i powtórzył to za nimi jeden z korespondentów
pism zagranicznych[4], że Żyd ów nazywał się Antoni Pasowski. On to ich
zdaniem wmówił w Błaszczyka, że Żydzi z domu Planty nr 7 chcieli go
zamordować, a oprócz tego, sterroryzowawszy chłopca, kazał mu o tym opowiadać
naokoło. Nie wiadomo dokładnie, na czym się ta wersja opiera, nie wydaje się
ona jednak zmyślona, gdyż analiza wypadków raczej ją potwierdza niż podważa.
Chłopiec musiał być przez kogoś namówiony do szerzenia opowiadania o postępowaniu
Żydów. Sam nawet urzędowy akt oskarżenia nie mówi, że uciekł on z domu
lub że zrobił samowolną wycieczkę, lecz że "znikł w nieustalonych na
razie okolicznościach". Ktoś mu w tym zniknięciu pomógł. A dalej, jeśli
chłopca istotnie nie męczyli Żydzi, to ktoś mu również kazał opowiadać o
tym. Gdyby opowiadanie chłopca było całkowicie przez niego zmyślone, to niewątpliwie
pokazano by chłopca w procesie sądowym na dowód, że sam przyznaje, iż kłamał.
Tego nie zrobiono widać w obawie, by się nie wsypał. A wobec tego, kto namówił
chłopca do opowiedzenia całej tej historii? Mogli to zrobić jacyś
reprezentanci WiN czy NSZ lub też, co a priori biorąc, wydaje się
paradoksalnym, sami Żydzi. Pierwszą możliwość omówiliśmy w rozdziale
poprzednim, wykazując, że jest ona nie do przyjęcia. Pozostaje zatem druga,
choć wydaje się, że jest nieprawdopodobna i absurdalna, bo wynikałoby z
niej, że Żyd był głównym sprawcą mordowania Żydów w Kielcach. Czy jednak
naprawdę jest ona absurdalna? Przed daniem odpowiedzi na to pytanie trzeba
wspomnieć o dwóch wiążących się z nim zjawiskach. Po pierwsze faktem jest,
że Żydzi europejscy pragną wywrzeć presję na rząd Wielkiej Brytanii, by
oddał im w niepodzielne władanie Palestynę. Niedawno dokonany przez terrorystów
żydowskich zamach w Jerozolimie na hotel króla Dawida, podczas którego zginęło
podobno sporo Żydów, jest wymownym dowodem tej presji. Po drugie, aby łatwiej
uzyskać możność wyjazdu do Palestyny, Żydzi europejscy starają się dowieść,
że w niektórych krajach europejskich są prześladowani. Do takich krajów
należy Polska, której Żydzi, zwłaszcza rosyjscy, szczególnie nie lubią za
to, że nie chce dobrowolnie przyjąć narzucanego sobie ustroju
komunistycznego. Ze względu na przytoczone zjawiska nie jest wykluczone, że
ktoś z Żydów mógł skłonić Henryka Błaszczyka do opowiadania wyżej
przytoczonej historii w przewidywaniu, że skłoni ona podniecony już i tak
przeciw Żydom tłum do ekscesów, które będzie można potem obszernie wyzyskać.
W świetle tej hipotezy jasne jest i zniknięcie Błaszczyka na trzy dni (obojętne
jest przy tym, czy był od 1 do 3 lipca na wsi, czy też w piwnicy przy ul.
Planty 7), i niepokazanie go nawet podczas procesu. Potwierdza ją także w sposób
silny fakt, że milicja nie próbowała przeszkodzić tłumom w mordowaniu, co
wyjaśnić można w ten tylko sposób, że takie miała rozkazy. Poniżej
przytoczymy jeszcze więcej danych na potwierdzenie wyrażonej tu supozycji.
I wreszcie jedna jeszcze uwaga. Urzędowy akt oskarżenia twierdzi, że w
czasie między 1 a 3 lipca rozpuszczono w Kielcach pogłoski o ginięciu dzieci.
Twierdzenie to jest niezgodne z prawdą, bo wiadomości o ginieniu dzieci
kursowały po Kielcach już wcześniej, jak o tym była mowa w rozdziale
pierwszym. W czasie od 1 do 3 lipca świeżych na ten temat pogłosek, poza osobą
Błaszczyka, nie było.
Przebieg zajść
Urzędowy akt oskarżenia, a za nim prasa rządowa, opisuje początek i
przebieg zajść kieleckich w trzech zdaniach: z komisariatu milicji wysłano
kilkunastu milicjantów, którzy mieli sprawdzić, czy Błaszczyk był rzeczywiście
przetrzymany w domu Planty nr 7; po przybyciu na miejsce dochodzenie milicji
"ustaliło natychmiast ponad wszelką wątpliwość", że oświadczenie
chłopca jest fałszywe i zmyślone, "niemniej jednak podburzony tłum,
widząc chłopaka i ulegając szerzonej przez agitatorów propagandzie, rozpoczął
pogrom Żydów zamieszkałych przy ul. Planty 7".
Tyle ów akt urzędowy. Nie odpowiada on wcale na dwa budzące się przy tym
pytania: w jaki sposób milicja ustaliła "ponad wszelką wątpliwość",
że chłopiec mówił nieprawdę? Czy badano piwnicę domu i przesłuchiwano
zamieszkałych w nim Żydów? I drugie pytanie: dlaczego milicjanci nie
powstrzymali tłumów, choć było ich kilkunastu i choć akcja odbywała się
na schodach, gdzie z braku miejsca tłum nie mógł być duży?
Te pytania okażą się zbędne, jeżeli przedstawi się przebieg tej sprawy
ze szczegółami, które urzędowy akt oskarżenia prawdopodobnie celowo
przemilcza.
Wszyscy świadkowie zeznają zgodnie, że wypadki zaczęły się około godz.
10. Do domu przy ul. Planty 7 przybył w towarzystwie tłumu mały oddział
milicji, który zażądał otwarcia drzwi mieszkania na pierwszym piętrze w
celu przeprowadzenia w nim rewizji. Żydzi odmówili, mówiąc, że otworzą
tylko na rozkaz UB, to jest Urzędu Bezpieczeństwa. Ta odmowa rozjątrzyła zarówno
milicjantów, jak i tłum, gdyż UB jest to organizacja analogiczna do
niemieckiej Gestapo i kierowana przez Żydów. Wyglądało na to, że Żydzi chcą
się tylko przed Żydami tłumaczyć, że nie mają zaufania do polskich
milicjantów. Zgromadzony przed domem tłum szemrał, nastrój podniecały
kobiety, między innymi jedna z nich, która zawodziła głośno: "Moja
droga dziecina... Tu ją zamordowali". Kobiecie tej rzeczywiście miało
zaginąć dziecko. Ktoś z tłumu, w cywilnym ubraniu, rzucił z ulicy kamieniem
w szybę mieszkania żydowskiego, za tym posypały się inne kamienie. Wobec
tego milicjanci znajdujący się na ulicy zaczęli nawoływać do spokoju, a
jeden z nich czy też paru strzeliło w górę dla postrachu. Jedna z kul oderwała
gzyms nad oknem mieszkania żydowskiego. Wśród tłumu zaczął się popłoch.
I wtedy właśnie dano serię strzałów z okien domu zamieszkanego przez Żydów.
Parę osób zostało rannych. Tłum zaczął uciekać, po chwili jednak zawrócił,
gdy strzały umilkły.
To działo się na ulicy. Tymczasem w samym domu milicja wyważyła
mieszkania na pierwszym piętrze, ale gdy drzwi zawaliły się pod naporem cisnących,
posypała się nań seria strzałów. Zostało rannych parę osób i zabity jakiś
oficer. Atakujący wycofali się z części schodów.
Fakt ten, że Żydzi zaczęli pierwsi strzelać do milicji i tłumu, nie
ulega najmniejszej wątpliwości. Stwierdzają to wszyscy bez wyjątku świadkowie.
Pierwszymi ofiarami podczas zajść kieleckich byli zatem Polacy. Nawiasem mówiąc,
posiadanie broni palnej jest w Polsce zakazane pod karą śmierci. Te strzały
żydowskie sprowokowały dalszy bieg wypadków. Gdyby nie one, skończyłoby się
prawdopodobnie wszystko na wybiciu szyb Żydom i milicjanci potrafiliby uchronić
ich od linczu. Zaatakowani milicjanci odpowiedzieli jednak strzałami i zamiast
rozpędzać tłum, stanęli po jego stronie. Świadkowie mówią, że wewnątrz
domu Żydzi bronili się i granatami.
Na ulicy przed domem stał tłum coraz gęstszy. Około godz. 10 min 30 na
ulicy zjawili się funkcjonariusze służby bezpieczeństwa, ale zachowali się
biernie, przyjmując tylko postawę obserwatorów. Zjawił się też silny
oddział wojska i zaczął otaczać dom, usuwając z ulicy tłumy. Obserwatorzy
stwierdzają, że był wówczas moment, gdy można było zlikwidować całe zajście,
gdyby ze strony służby bezpieczeństwa padły odpowiednie po temu rozkazy,
gdyby ktoś z nich wykazał należytą energię, gdyby służba bezpieczeństwa,
milicja i wojsko chciały rzeczywiście działać. Tymczasem milicja i żołnierze
prowadzili głośne rozmowy z tłumem. Widać było, że wojsko zwłaszcza
podziela nienawiść do Żydów. Z tłumu wołano zresztą: "Niech żyje
armia polska!". Jeden ze świadków naocznych opowiadał, że jeden z
oficerów usłyszawszy, że Żydzi mordują "naszych", wyciągnął
rewolwer i pobiegł do wnętrza domu. Tam również udała się i część żołnierzy.
Milicjanci i żołnierze mordowali Żydów w mieszkaniach lub też bijąc ich
kolbami, wyprowadzali na ulicę, a tu w obecności innych żołnierzy i
milicjantów masakrowały ich zhisteryzowane jednostki. Nawet przewód sądowy
stwierdził, że 2/3 Żydów zginęło z ran postrzałowych, a tylko 1/3 została
zamordowana przez jednostki z motłochu. Funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa
i teraz zachowywali się bezczynnie.
Gdyby Żydzi nie bronili się w swych mieszkaniach, byliby wymordowani lub
pobici w ten sposób wszyscy w ciągu godziny. Tymczasem toczyła się walka o
każde mieszkanie i powtarzało się zabijanie ich lub wywlekanie na ulicę.
Około godz. drugiej po południu zaczęła się druga faza zajść. Przyszli
tłumem, przebywając przestrzeń około kilometra, a jednak nie powstrzymywani
przez nikogo po drodze robotnicy z fabryki "Ludwików" i z tartaku państwowego,
uzbrojeni w drągi, klucze francuskie itd. Robotnicy ci należą prawie wyłączali
do dwóch partii rządowych, PPR i PPS. Zaczęło się jeszcze szybsze wyciąganie
Żydów z domów i mordowanie ich na miejscu lub na ulicy, która została
zasiana trupami. Dopiero po południu, około godziny trzeciej, tłum, nie mając
już nic do roboty, zaczął się rozchodzić, atakując tu i ówdzie
napotkanych po drodze Żydów. Stwierdza to i akt oskarżenia, pozwalając
jednak w ten sposób na wniosek, że skoro zajścia trwały tak długo, to
wynika z tego alternatywa: albo władze nie chciały przerwać mordowania Żydów,
albo nie zostały usłuchane przez własnych ludzi. Jeśli przyjąć ten drugi
wniosek, to wynika z niego inny. Widać mianowicie, jaki posłuch w wojsku, a
nawet w milicji ma rząd obecny i jak wielka jest w masach nienawiść do głównych
tego rządu zwolenników, tj. do Żydów.
Proces sądowy
Piętą achillesową urzędowego przedstawienia wypadków kieleckich jest
niewątpliwie proces sądowy w tej sprawie. Rzuca on cień na szczerość tych,
którzy go prowadzili i zdradza ich istotne tendencje. Do odpowiedzialności
pociągnięto 12 osób, w tym tylko 6 spośród tych, którzy brali udział w
zajściach. Jeśli się zwróci uwagę na to, że zamordowanych było 39 osób,
a ranionych 40, to liczba oskarżonych jest wysoce niewspółmierna do liczby
zabitych i rannych. Prokurator rządowy jednak inaczej postąpić nie mógł,
gdyż istotnie spośród osób cywilnych zabijających było niewielu, 2/3 Żydów
wymordowali i poranili milicjanci, żołnierze i robotnicy, a tych jako ludzi rządowych
do odpowiedzialności prokurator pociągnąć nie chciał.
W celu zwiększenia, choćby sztucznego, liczby oskarżonych, a zarazem
zapewne, aby bardziej zohydzić tych, którzy zabijali przy ul. Planty 7, połączono
ich proces ze zwykłą sprawą bandycką, która rozgrywała się wprawdzie w
tym samym dniu, ale miała zupełnie inny charakter. Oto milicjant Mazur wraz z
trzema swymi towarzyszami wywiózł za miasto z ulicy Leonarda, odległej o
prawie 1/2 kilometra od domu Planty 7, troje Żydów w celu rabunkowym, jak to
stwierdza sam akt oskarżenia. Dwoje z tych Żydów bandyci zamordowali, jeden z
Żydów uciekł. Sprawa ta nie miała nic wspólnego z antysemityzmem, gdyż
ofiarą bandytów padają przecież i Aryjczycy, nie pozostawała też w żadnym
związku z zajściami przy ul. Planty 7.
Na proces przyjechał najwyższy sąd wojskowy, choć według prawa nie jest
on kompetentny do sądzenia spraw w pierwszej instancji ani do sądzenia spraw
osób cywilnych, o ile ich czyn nie pozostaje w bezpośrednim związku z przestępstwem
osób wojskowych. Władzom rządowym chodziło, zdaje się, o dobór takich sędziów,
którym by można było zaufać. Byli też nimi niejacy Marian Barton, Antoni Łukasik
i Stanisław Baraniuk. Pierwszy z nich miał wybitne cechy mongolskie, nie wyglądał
na Polaka, dwaj pozostali mieli wygląd semicki. Innym zupełnie dziwnym pogwałceniem
prawa był fakt, że o zajściach w dniu 4 lipca nie powiadomiono wcale
prokuratora miejscowego, nie on też oskarżał przed tym sądem, lecz również
specjalnie przysłany prokurator sądu najwyższego major Szponderski oraz
miejscowy prokurator sądu wojskowego, Żyd Golczewski. Do obrony powołano z
urzędu pięciu adwokatów, w tym tylko dwóch obrońców wojskowych, trzech zaś
cywilnych. Gdy ci ostatni podnieśli zarzut, że nie są kompetentni do stawania
w sądach wojskowych, sąd odpowiedział, że istotnie mógłby wyznaczyć na
obrońców nawet żołnierzy, ale kieruje się dobrem oskarżonych. Nawiasem mówiąc,
spośród tych trzech obrońców cywilnych jeden z nich, Zenon Wiatr jest znany
jako żyjący b[ardzo] dobrze z kołami PPR, w ten sposób dwaj pozostali byli
zmajoryzowani. Rola ich była tym trudniejsza, że nie występowali nigdy w sądach
wojskowych, a co więcej, ze sprawą nie zdążyli się nawet zapoznać. Oto 8
lipca po południu zawiadomiono ich, że mają występować w sprawie zajść
kieleckich dnia następnego o godzinie dziewiątej rano.
W ten sposób nie dano im nawet 24 godzin do przygotowania obrony, co więcej,
uniemożliwiono im porozumienie z oskarżonymi. Na widzenie się z tymi
ostatnimi dano im dosłownie niecałą godzinę czasu i to bezpośrednio przed
samym procesem, gdy na dyskusje, na przygotowanie wspólnej linii postępowania
ławy obrończej, a nawet na dokładne zapoznanie się z aktem oskarżenia było
już stanowczo za późno. Zresztą akt oskarżenia przeczytano i podsądnym
dopiero na godzinę przed zaczęciem rozprawy, wbrew kodeksowi postępowania
karnego wojskowego, który daje oskarżonym 5 dni czasu od wręczenia lub
odczytania aktu oskarżenia do rozprawy, wprawdzie podsądni podpisali oświadczenie,
że zrzekają się tego przysługującego im okresu 5 dni, ale dziwne jest, że
zgodzili się w ten sposób na utrudnienie zadania obrony, że nie porozumieli
się w tej sprawie uprzednio z obrońcami, dziwniejsze, że zrobili to wszyscy,
jeszcze dziwniejsze, że pozwolił na to sąd. Ten zupełnie niezrozumiały krok
oskarżonych można wytłumaczyć jedynie tym, że tak im zrobić kazano i to
prawdopodobnie w sposób, jaki jest praktykowany w polskich więzieniach. Jeden
z oskarżonych miał świeże rany na głowie, inny wyraźnie powiedział na
rozprawie, że go bito podczas śledztwa.
W procesie tym były jednak rzeczy jeszcze dziwniejsze. W ataku na Żydów
brali udział i milicjanci, podczas zajść zabito paru Polaków (dwóch wylicza
akt oskarżenia), którzy przecie nie padli z rąk polskich, a więc musieli być
- sądząc nawet z aktu oskarżenia - zabici przez Żydów, wszyscy świadkowie
stwierdzają, że pierwsi zaczęli strzelać do Polaków Żydzi, poza tym zajściom
towarzyszyło zrozumiałe podniecenie. To wszystko powinno było być wzięte w
rachubę przez sąd i wyjaśnione, bo rzucało światło na sprawę. Działanie
w afekcie zawsze zmniejsza winę, zwłaszcza wtedy, gdy przestępca jest jednym
z tłumu przestępczego, gdy jest przez tenże podniecany, niejako zachęcany. Sąd
jednak z góry zastrzegł, że tych rzeczy poruszać obronie nie wolno. Obrońcy
wiedzieli, co to znaczy, toteż ograniczyli się tylko do wysunięcia zarzutów
natury czysto proceduralnej i do rzeczy drugorzędnych. Sąd nie zgodził się
też na wysłuchanie świadków, których proponowali obrońcy.
Z tego wszystkiego widać, że sądowi chodziło tylko o demonstrację, o
skazanie jak największej liczby ludzi, nie zaś o ustalenie istotnego przebiegu
wypadków i w związku z tym prawdziwego stopnia winy oskarżonych.
Jeżeli urzędowy akt oskarżenia twierdzi, że w związku z osobą Błaszczyka
tłum pod wpływem agitatorów rzucił się na niczego nieprzeczuwających,
spokojnych mieszkańców domu przy ul. Planty 7, to jest zupełnie niezrozumiałe
postępowanie sądu, bo przecież gdyby to było prawdą, to sąd nie zakazywałby
prowadzenia tej sprawy, przeciwnie, położyłby na nią nacisk. Skoro jednak sąd
nie dopuścił do rozprawy na temat początku zajść, to znaczy, że [mu] na
tym zależało, że miał w tym jakiś interes. A z tego wynika jednak, że urzędowe
wyjaśnienie początku zajść nie odpowiadało prawdzie. Obawiano się niewątpliwie
usłyszenia od świadków takich faktów jak ten, że Żydzi nie chcieli wpuścić
do swego mieszkania milicjantów, że pierwsi zaczęli strzelać, prowokując w
ten sposób milicję i tłum, oraz faktu, że większość Żydów została
zamordowana przez milicjantów, żołnierzy i robotników i że milicjanci państwowi
wywlekali Żydów z mieszkania i oddawali ich na pastwę rozwścieczonego tłumu.
Uderzają w tym procesie poza tym dwie jeszcze niezwykle ciekawe okoliczności.
Pierwsza to wygląd oskarżonych i ich zeznania. Prawie wszyscy mieli wygląd
ludzi przestraszonych, jeden z nich powiedział, że go bito w więzieniu,
innemu, który chciał odwołać swe zeznania uczynione w śledztwie, prokurator
groził, że spotka go... - choć, zorientowawszy się, nie dokończył zdania.
Sprowadzony na rozprawę ojciec Błaszczyka wyglądał jak człowiek niezupełnie
normalny, był mocno nastraszony. W zeznaniach swych większość oskarżonych
przyznawała się do wszystkiego, niektórzy mówili więcej nawet na swoją
niekorzyść, niż powiedzieli podczas śledztwa, a wszyscy podawali to, czego
od nich żądano. Słowem był to typowy proces, taki, jakie się często
odbywają na Wschodzie, a które są tajemnicze dla ludzi Zachodu.
Prokurator Golczewski w swym oskarżeniu obszernie opowiadał o faszyzmie i
reakcji, choć na omówienie tła i początku zajść sąd nie pozwolił, ubliżał
obrońcom, choć byli przecie naznaczeni z urzędu, obrzucał błotem patriotyzm
i honor Polaków, choć to miało miejsce w polskim sądzie. Napadał na Kościół
katolicki, choć przedstawicieli tego Kościoła nie pytali wcale, co sądzą o
wypadkach kieleckich. Bez żadnego dowodu, bez przytoczenia choćby jednego świadectwa
przyjął za pewnik, że chodziło o pogrom zorganizowany przez podżegaczy spod
znaku Andersa i że tłum pierwszy wpadł na spokojnych, niewinnych Żydów. Sąd
nie zajął się sprawdzeniem prawdy tych powiedzeń, nie przeprowadził na ten
temat śledztwa, nie dopuścił proponowanych przez obronę świadków, odrzucił
wszystkie wnioski obrony. Nie pozwolił na omawianie genezy zajść i udziału w
nich milicji, bezpieczeństwa i wojska. Rozprawie nie przewodniczył żaden z sędziów,
lecz sam prokurator udzielał głosu obrońcom i oskarżonym. Zamiast stwierdzić
tylko winę oskarżonych, skoro na inne tematy mówić nie pozwolono, sąd w
wyroku swym przyjął bez dowodu łączność zajść kieleckich z zagranicą,
uznał wypadki za dzieło agentów generała Andersa. Zabawił się też w
propagandę, twierdzącą, że Polska Ludowa musi walczyć z pozostałościami
faszyzmu.
Fakt, że sąd przyjął za pewnik te rzeczy, co do których nie było żadnych
absolutnie dowodów, których nawet nie pozwolił poruszać, wskazuje na to, że
sąd ten działał na rozkaz z góry, że cały proces był tylko parodią. Sądowi
nie chodziło widać o zbadanie przyczyn zbrodni, lecz o wyzyskanie jej dla celów
propagandowych, o użycie jej na korzyść polityki rządu.
W związku z tym pozostaje druga ważna okoliczność. Wypadki kieleckie
niezależnie od ich tła, niezależnie od tego, że były sprowokowane, niezależnie
od tego, że władze rządowe mogły, lecz nie chciały do nich nie dopuścić,
były jednak zbrodnią zostawiającą plamę na społeczeństwie polskim.
Wiadomo było, że czynniki wrogie Polsce będą się starały atakować ją z
tego powodu. Każdy uczciwy rząd polski, tak jak każdy rząd na świecie, z
obowiązku starałby się przedstawić wypadki kieleckie jak najsumienniej, podać
wszystkie okoliczności łagodzące, bo takie były niewątpliwie, zabijający w
Kielcach nie byli przecież zawodowymi zbrodniarzami. W tym wypadku zaniechano
tego jednak, a nawet z góry zabroniono poruszać te okoliczności łagodzące,
nie dopuszczono do omawiania prawdziwego początku zajść, starając się w ten
sposób o ułatwienie roboty czynników zohydzających społeczeństwo polskie.
Sąd kielecki, odbyty w dniach 9-11 lipca, wykazał niezbicie, że tymczasowemu
rządowi polskiemu chodziło o przedstawienie wypadków kieleckich z 4 lipca w
świetle możliwie jak najgorszym.
Oprócz powyższych danych potwierdzeniem tego jest fakt, że rozprawie sądowej
starano się nadać możliwie jak najsilniejszy rozgłos, że ściągnięto na
nią nie tylko tłum sprawozdawców polskich pism rządowych, ale i sprawozdawców
cudzoziemskich. Rząd nie miał czasu na to, by go udzielić obrońcom na
zapoznanie się z materiałem oskarżenia, otrzymali tylko parę godzin, ale miał
czas na zawezwanie i sprowadzenie całego tłumu korespondentów pism
zagranicznych. Liczono widać na to, że nie znając stosunków polskich, a
specjalnie kieleckich, nie zorientują się w tym, że proces był z góry wyreżyserowany,
że usunięto zeń wszystko, co mogło być niewygodne rządowi, a pokazano
tylko to, o co rządowi chodziło. Zdaje się, że zamiar ten na ogół się udał.
Prasa rządowa o wypadkach kieleckich. Rola Kościoła
Prasa rządowa, a niestety także informowana przez nieuczciwych lub naiwnych
korespondentów część prasy zagranicznej, zaczęła wyprowadzać z wypadków
kieleckich następujące wnioski:
1) Agenci faszystowscy, agenci generała Andersa organizują w Polsce pogromy
Żydów.
2) Ci, którzy nie chcą potępić wypadków kieleckich w ten sam sposób,
jak to robi prasa rządowa polska, są związani z faszyzmem i z generałem
Andersem. Takimi są w Polsce członkowie PSL Mikołajczyka i dlatego należy
stronnictwo to rozwiązać.
3) Ponieważ zabijający Żydów w Kielcach byli katolikami i ponieważ Kościół
katolicki nie chce również potępić wypadków kieleckich w sposób wymagany
przez rząd, Kościół zatem odpowiada za te wypadki, jest antysemicki i
faszystowski, dlatego też uzasadnione jest podjęcie z nim walki i osłabienia
jego wpływów.
4) W społeczeństwie polskim jest jeszcze wiele wpływów faszystowskich,
czego dowodem jest okazany w Kielcach antysemityzm, a zatem całkowicie
uzasadnione jest postępowanie tymczasowego rządu polskiego.
Wnioskom tym trzeba się przypatrzyć z bliska. Co do pierwszego z nich, to
abstrahując w tej chwili od zagadnienia, co robią w Polsce agenci faszystowscy
i agenci generała Andersa, bo to nie należy do omawianej przez nas sprawy,
powiedzieć trzeba, że proces sądowy nie dostarczył ani jednego dowodu, by
wypadki kieleckie były przygotowane przez andersowców. Jeden tylko świadek
Henryk Witelis mówił, że 4 lipca w Piekoszowie pod Kielcami bił Żydów tłum
ludzi, wśród których był mężczyzna w mundurze armii gen. Andersa. Sprawa
ta jednak nie wiąże się z wypadkami kieleckimi, wyżej wykazaliśmy, że zajścia
kieleckie nie mogły być dziełem andersowców i że większość Żydów
wymordowali żołnierze, milicja rządowa i członkowie partii rządowych.
Co do stanowiska PSL, to potępiła ona niedwuznacznie mordy kieleckie, ale
znając metody postępowania tymczasowego rządu polskiego i znając, zdaje się,
prawdziwy przebieg wypadków kieleckich, chciała widać zgodzić się na sposób
potępienia wymagany przez rząd, aby wbrew prawdzie nie zohydzać własnego społeczeństwa.
Najcięższe zarzuty z racji wypadków kieleckich spadły na Kościół
katolicki i jego hierarchię, dlatego też sprawę tę należy omówić
obszernie. Chodzi tu o odpowiedź na pytania:
Czy Kościół w Polsce szerzył antysemityzm?
Czy księża kieleccy mogli, lecz nie chcieli powstrzymać mordu kieleckiego?
Czy Kościół odmówił potępienia zbrodni kieleckiej?
Pierwsze z tych pytań właściwie nie wymaga odpowiedzi. Nauka Kościoła, głosząca
że każdy człowiek jest bliźnim i że zabijać ani krzywdzić nikogo nie
wolno, jest zupełnie wyraźna. Kościół potępia skrajny nacjonalizm i walkę
klas. Postępowanie księży nie było i nie jest odmienne. Najlepszym tego
gwarantem jest sama prasa rządowa, która choć zajmuje się tym problemem
niezwykle obszernie, nie potrafiła zacytować ani jednego orędzia biskupiego o
charakterze antysemickim, nie potrafiła przytoczyć żadnego nazwiska księdza
katolickiego, który by do napadania i bicia Żydów zachęcał. Prasa rządowa
zgodnym chórem atakuje kardynała Hlonda za jego wywiad udzielony sprawozdawcom
pism zagranicznych na temat wypadków kieleckich, choć nigdy w całości go nie
przedrukowała, lecz operowała zawsze powyrywanymi z kontekstu, a często
poprzekręcanymi zdaniami. Prymas Polski dał w tym wywiadzie krótki, lecz
prawdziwy obraz wypadków kieleckich. Stwierdził więc, że w Polsce istnieje
niechęć do Żydów, gdyż zajmują oni wybitne stanowiska rządowe i starają
się zaprowadzić ustrój komunistyczny. Na tym tle stają się zrozumiałe
wypadki kieleckie, które jednak kardynał uważa za opłakane, które też jego
zdaniem Kościół jako zabójstwo potępia. Ale jeżeli należy ubolewać nad
tym, że na froncie politycznym w Polsce giną Żydzi, to trzeba ubolewać również
i nad tym, że giną, i to w znacznie większej ilości, Polacy. Oświadczenie
to jest tak zgodne z prawdą, że prasa rządowa w Polsce nie ośmieliła się
podać go w całości, zrozumiałe jest jednak, że musiało ono wywołać jej wściekłość,
bo trudno inaczej nazwać ataki na czczonego przez 90% Polaków prymasa.
Prasę rządową zabolały dwie prawdy: jedna o roli Żydów, druga o
mordowaniu Polaków. A przecie obydwie są niewątpliwe. Mówiliśmy już wyżej
o pierwszej. Co do drugiej, to podkreślić należy, że codziennie niemal giną
z rąk członków partii rządzących, z rąk milicji i służby bezpieczeństwa
działacze PSL, działacze opozycji.
W jednym tylko powiecie miechowskim ludzie rządowi wymordowali 260 chłopów
polskich w ciągu 7 tygodni. A jednak choć zabójcy są znani, nie aresztuje się
ich, nie wytacza się im procesów. Milczy na ten temat prasa polska, nic o tym
nie wie prasa zagraniczna. Stąd nic dziwnego, że gdy prymasa Polski zapytano,
co sądzi o jednej zbrodni, zbrodni kieleckiej, odpowiedział, że potępia
wszystkie, zarówno tę, której rząd nadal rozgłos, jak i te, o których mówić
nie pozwala. Żaden biskup katolicki, żaden uczciwy człowiek nie mógłby się
w tej sprawie wyrazić inaczej. Odmiennie sądzą tylko ludzie nieorientujący
się w sytuacji lub ci, którzy uważają, że zabójstwo może być
niedozwolone, ale może też być godne polecenia.
Czy księża kieleccy mogli, lecz nie chcieli powstrzymać mordów
kieleckich?
W sprawie tej należy stwierdzić, co następuje. Biskup kielecki ks. Czesław
Kaczmarek był wówczas w Kielcach nieobecny, gdyż od 4 czerwca do 24 lipca
przebywał na Dolnym Śląsku. Zastępował go p.o. wikariusza generalnego ks.
Piotr Dudziec. O zbiegowisku tłumu i mordowaniu Żydów przy ul. Planty 7 nikt
nikogo z księży nie zawiadamiał. Przypadkiem dowiedział się o tym proboszcz
parafii katedralnej ks. Zelek około godziny jedenastej i natychmiast udał się
na miejsce wypadków. Zatrzymali go jednak żołnierze, mówiąc, że wszystko
się już skończyło i że cywile muszą ulicę opuścić. Istotnie, przed
domem Planty 7, jak to stwierdzają świadkowie, osób cywilnych wówczas nie było.
Około godz. 2 minut 20 po południu na wiadomość, że zabijanie Żydów
zaczęło się na nowo, 5 księży udało się w dwóch grupach na ulicę Planty
7. Przybyli około godz. 3, ale i tym razem tłumu na ulicy nie było. Dom był
otoczony kordonem wojska, a żołnierze poinformowali księży, że są
niepotrzebni, bo wszystko się już skończyło. Rzeczywiście, jak to
stwierdzają wszyscy świadkowie, zajścia przy ulicy Planty zakończyły się
około godz. ósmej. Niewątpliwie gdyby księża zjawili się na ulicy Planty o
godzinie 10 minut 15, może by ich rola mogła być aktywniejsza, ale milicja i
Urząd Bezpieczeństwa nie uważały widać za wskazane wezwać ich na miejsce,
tak jak i nie sądziły, by należało wezwać prokuratora. Oczywiście obecnie
łatwiej jest za to na księży napadać.
Czy Kościół odmówił potępienia
zbrodni kieleckiej?
Mówiliśmy wyżej o potępieniu jej przez przedstawiciela Kościoła w
Polsce, kardynała Hlonda. Nie inaczej mogli postąpić inni biskupi polscy. W
samych Kielcach zaraz 5 lipca wojewoda kielecki zwołał przedstawicieli miasta
i duchowieństwa w sprawie wydania odezwy nawołującej kielczan do spokoju.
Projektu takiej odezwy zebranie jednak nie przyjęło. Uchwalono, by odezwę taką
przygotowała Kuria Biskupia. Ta istotnie przygotowała ją w dniu 6 lipca, ale
władze rządowe jej nie opublikowały. To też Kuria przygotowała inną odezwę
i kazała ją odczytać z ambon kościołów kieleckich w niedzielę dnia 7
lipca. Przyczyniła się ona wybitnie do uspokojenia umysłów w Kielcach. W
dniu 11 lipca Kuria wydała do całej diecezji drugą odezwę. Wymowa jej jest
niedwuznaczna, zupełnie wyraźna. Zbrodnia i zbrodniarze zostali potępieni z
całą stanowczością. A jednak dziwna rzecz, odezwy tej prasa rządowa nie
tylko nie przedrukowała, lecz ją w ogóle przemilczała, nie przestając mimo
to atakować Kościoła w Polsce za jego milczenie w sprawie ekscesów
kieleckich. Prasa ta domaga się zarazem zbiorowego wystąpienia Episkopatu
polskiego przeciwko antysemityzmowi. Jest to żądanie paradoksalne, a nawet
ubliżające Kościołowi. Poza tym jest ono niewykonalne nie tylko z przyczyn o
charakterze zasadniczym. Ogromna większość Żydów w Polsce, jak już mówiliśmy
wyżej, szerzy gorliwie komunizm, pracuje w osławionych urzędach bezpieczeństwa,
dokonuje aresztowań, pastwi się nad aresztowanymi i zabija ich, a za to
spotyka się z niechęcią społeczeństwa, które komunizmu nie chce, a metod
Gestapo ma już dosyć. I oto Kościół, stosownie do życzenia prasy rządowej,
ma uroczyście ogłosić, że ta niechęć społeczeństwa jest nieuzasadniona,
że postępowanie Żydów jest całkiem niewinne, że winni są tylko Polacy, którzy
się na nich oburzają.
To jest właśnie prawdziwy sens żądań prasy rządowej. Przemilcza się
to, że Kościół codziennie i stale głosi wykluczającą antysemityzm miłość
bliźniego, że jak najszczerzej i najchętniej wyciąga rękę do Żydów
dobrej woli, że zakazuje niezwykle surowo napadania na Żydów (zabójstwa
kieleckie nazwano przecie w odezwie Kurii Kieleckiej z 11 lipca "zbrodnią
wołającą o pomstę do Boga", godną całkowitego i bezwzględnego potępienia),
ale żąda się, by Kościół publicznie, urzędowo orzekł, że Polacy i
katolicy nie mają do nich słusznej urazy.
Wygląda to na żądanie od Kościoła, by zaaprobował system terroru, jaki
jest obecnie w Polsce stosowany.
Jeżeli prasa rządowa stale wytyka Kościołowi miłość bliźniego, którą
się jakoby w stosunku do Żydów nie odznacza, jeżeli ustawicznie mówi o jego
obowiązkach, to może wreszcie sprowokować Episkopat Polski, że wykona on to
żądanie i spełni swój obowiązek, a mianowicie powie katolikom polskim całą
prawdę, nie tylko o zabijaniu Żydów, ale i mordowaniu tych tysięcy Polaków,
po śmierci których nie urządza się śledztwa i wspaniałych procesów sądowych,
o których nie mówi się przez wszystkie radia i o których nie piszą
dzienniki całego świata.
Następstwa procesu sądowego w sprawie wypadków kieleckich
Zajścia kieleckie tymczasowy rząd polski rozgłosił możliwie jak
najbardziej, postarał się o to, by dowiedziała się o nich jak najobszerniej
zagranica, urządził proces-mon-stre w stosunku do zabójców. Genezy wypadków
nie pozwolił poruszać przed sądem, ale choć cała prasa rządowa stale i
obszernie mówi o niej już przez dwa miesiące, prawdy niezupełnie dało się
zataić.
Nie w prasie, bo o tym pisać nie wolno, ale prywatnie w społeczeństwie
zaczęto stawiać pytania, na które proces nie dał odpowiedzi, których w sposób
niezrozumiały nie poruszył i nie wyjaśnił. A więc pytano na przykład o to,
w jaki sposób zginęli podczas zajść dwaj Polacy, skoro Polacy byli stroną
napadającą, a Żydzi bezbronnymi? Jak wytłumaczyć śmierć oficera, który
przecież był uzbrojony i któremu towarzyszyli żołnierze? Jak wyjaśnić
zjawisko, że mordowanie Żydów mogło się odbywać w biały dzień i to przez
8 godzin[6].
Pytania te, a może i odpowiedzi, jakie na nie dawano, dochodziły
prawdopodobnie do wiadomości władz rządowych, te ostatnie musiały coś robić,
aby zapobiec wytworzeniu się przekonania, że proces z 8-11 lipca nie odtworzył
całej prawdy, że przeciwnie, tylko ją zaciemnił. 1 oto 15 lipca, tj. w 11
dni po wypadkach kieleckich, PAP podała suchą notatkę, że w związku z
wypadkami w Kielcach zostali aresztowani szef Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa
w Kielcach Sobczyński, wojewódzki komendant milicji i jego zastępca oraz
komendant komisariatu. Jako powód aresztowania podano nie dość energiczną
działalność władz podczas wypadków[7]. Krok ten miał dać odpowiedź na
pytania, które sobie wszyscy w związku z wypadkami kieleckimi zadawali. Nie można
jednak wytłumaczyć wszystkiego brakiem energii tych paru oficerów rządowych,
szereg pytań nadal czeka na odpowiedź. Zresztą nawet fakt ów aresztowania
powiększa tylko wątpliwości, bo przecie gdy wypadki kieleckie czekały na
proces tylko 4 dni, to od aresztowania tych oficerów upłynęło już półtora
miesiąca. Aż do tej pory nie wytoczono im procesu, choć minister bezpieczeństwa,
komunista Radkiewicz, w rozmowie z korespondentem "New York Timesa"
przyznał winę Urzędu Bezpieczeństwa w wypadkach kieleckich[8] i choć
mogliby oni wiele powiedzieć o genezie i początku zajść, nie wiadomo nawet,
czy osadzono ich w więzieniu. Informacja o tym byłaby tym bardziej wskazana,
że są pogłoski, iż aresztowano ich tylko dla pozoru, że w rzeczywistości
Sobczyński otrzymał już pod zmienionym nazwiskiem awans na inne stanowisko. W
rezultacie coraz więcej osób nie wierzy dziś w urzędową wersję o zajściach
kieleckich, nawet część prasy zagranicznej zaczyna się na nią patrzeć
krytycznie. Istotnie, analiza dokładna całej tej sprawy oraz zeznania świadków
naocznych, którzy nie są kupieni lub sterroryzowani, jak to miało miejsce w
procesie kieleckim, obalają tę wersję zupełnie.
Wnioski i zakończenie
Analiza wypadków i zeznania świadków doprowadzają nas do następujących
wniosków w sprawie zajść kieleckich 4 lipca 1946 r. Wskutek komunistycznej
działalności Żydów wytworzyła się w stosunku do nich nienawiść szerokich
mas w Polsce. Rzeczywiste wypadki ginięcia dzieci w Kielcach przypisywane Żydom
nie wywołały jej, lecz powiększyły ją w wysokim stopniu. Z tego postanowiły
skorzystać pewne komunistyczne czynniki żydowskie w porozumieniu z opanowanym
przez siebie Urzędem Bezpieczeństwa, aby wywołać pogrom, który by dało się
potem rozgłosić jako dowód potrzeby emigracji Żydów do własnego kraju,
jako dowód opanowania społeczeństwa polskiego przez antysemityzm i faszyzm i
wreszcie jako dowód reakcyjności Kościoła, którego zabijający byli członkami.
W tym celu władze bezpieczeństwa nie zapobiegły powstającemu zbiegowisku,
nie zawiadomiły o zajściu prokuratora, nie dały rozkazów milicji i wojsku do
energicznego wystąpienia. Władze bezpieczeństwa nie przewidziały jednak, jak
się zdaje, rozmiarów zajścia. Żydzi z ulicy Planty nr 7, niechcący na
skutek instrukcji czy też z innych powodów otworzyć drzwi milicji, sprawili
tym, że zaczęła je wyważać siłą. Odpowiedzieli na to strzałami, które
spowodowały atak na nich milicji i motłochu, przy czym milicjanci i żołnierze
chwytali Żydów, mordowali ich lub wydawali tłumowi na ulicy, a ten pastwił
się nad nimi na oczach oddziałów milicjantów i wojska. Przedstawiciele Urzędu
Bezpieczeństwa ograniczyli się tylko do obserwowania osób, zresztą w drugiej
fazie zajść nie byli już w stanie ich opanować, gdyż większość milicji i
wojska sympatyzowała z tłumem.
Do mordujących na ulicy Planty 7 należy zaliczyć milicjantów i żołnierzy,
robotników oraz zebrany przypadkowo motłoch. Aresztowań dokonano tylko wśród
tego ostatniego, gdyż posadzenie na ławie oskarżonych także milicjantów i
robotników, będących członkami PPR, uniemożliwiłoby ukucie zarzutu, że
mordowali tylko katolicy, uniemożliwiłoby atakowanie Kościoła katolickiego
oraz andersowców i PSL. Ponieważ odsłonięcie całej prawdy o wypadkach
skompromitowałoby rząd wobec społeczeństwa polskiego i zagranicy, a nawet
wobec Żydów, których krwi chciano użyć dla celów politycznych, przeto na
procesie nie pozwolono omawiać początków zajścia, gdyż świadkowie procesu
mogliby się z tego domyślić istoty rzeczy.
Tak się przedstawiają w świetle bezstronnego badania wypadki kieleckie z
dnia 4 lipca 1946 r. Wnioski nasze pozwalają na danie łatwej odpowiedzi na
pytania, któreśmy w toku niniejszych rozważań wysuwali. Na zakończenie
jeszcze jedna uwaga. Ci, którzy zabijali w Kielcach, godni są niewątpliwie
najsurowszego potępienia niezależnie od tego, że byli sprowokowani, że działali
w afekcie. Wszelki antysemityzm jest uczuciem poniżającym człowieka i
nieetycznym. Mordowanie ludzi, choćby innej rasy czy przekonań, czy klasy społecznej,
jest zawsze zbrodnią. Ale jeżeli w dniu 8 lipca zasiadło na ławie oskarżonych
tylko 8 zabijających, to nie można tego nazwać aktem sprawiedliwości, bo
powinni na niej zasiąść także i ci, którzy do wypadków kieleckich
doprowadzili, którzy je sprowokowali, którym na nich zależało.
Nie umieścił ich wśród oskarżonych sąd, ale umieszcza ich moralnie
opinia polska. Umieszcza ona na ławie oskarżonych i tych wszystkich, którzy
sieją nienawiść, którzy ze zbrodni kieleckiej robią towar na sprzedanie,
starając się pogłębić różnice w społeczeństwie polskim i zohydzić
Polskę zagranicy.
Źródło: Akta śledztwa, t. 3, k. 521-538, kopia, mps.
Raport ks. bp. Czesława Kaczmarka pochodzi z tomu przygotowanego przez
Instytut Pamięci Narodowej: "Wobec pogromu kieleckiego", pod redakcją
Łukasza Kamińskiego i Jana Żaryna, Warszawa 2006, s. 185-201
[1] "Dziennik Łódzki" z 10 VII 1946, nr 186 [tu i dalej przypisy
w oryginale dokumentu, oznaczone numerami od 1 do 8],
[2] "Dziennik Łódzki" cyt[owany] wyż[ej] poprawił tu [sformułowanie
użyte przez] prokuratora na "rząd emigracyjny". Taki okrzyk byłby
możliwy, choć świadkowie go nie potwierdzają
[3] "Dziennik Polski", 19 VII 1946, nr 195.
[4] "Catholic Herald", 26 VII 1946, nr 3152.
[5] Próbką mówienia prawdy przez prasę rządową jest fakt podany w czołowym
jej tygodniu kulturalnym "Odrodzenie" z dnia 25 VIII 1946 r., że Żydzi
telefonowali do biskupa, lecz ten nie chciał się udać na miejsce wypadków.
[6] Tak głosi akt oskarżenia, w rzeczywistości zajścia trwały od godz.
9.00 do 3.00 po południu, z przerwą trzygodzinną.
[7] "Dziennik Polski", 16 VII 1946, s. 2.
[8] Zob. "The Tablet" z 10 VIII 1946, s. 1, szp.