Trzecia Rzeczpospolita kłamstwem stoi
Rafał A. Ziemkiewicz 16-10-2010, ostatnia aktualizacja 16-10-2010 00:01
Żyjemy w kraju, w którym manipulowanie masami niezauważalnie stało się akceptowanym przez elity mechanizmem politycznym. Tak samo, jak miało to miejsce za czasów komunistycznych.
autor: Janusz Kapusta
źródło: Rzeczpospolita
+zobacz więcej
Ludzie honoru przez „ch”
Przez dwa dni wpływowe całodobowe media żyły spazmem oburzenia na wypowiedź lidera opozycji: „prawdziwi Polacy wrócą jeszcze do władzy”. Ponieważ w znacznej części środowisk opiniotwórczych określenie „prawdziwy Polak” budzi traumatyczne skojarzenia, powszechne oburzenie udało się jeszcze lepiej niż zwykle, w większym niż wcześniej stopniu, bazując na przyrównywaniu Jarosława Kaczyńskiego do Hitlera, a PiS do NSDAP.
Liczne zorkiestrowane w kampanii wypowiedzi sugerowały na różne sposoby tę samą, od dawna upowszechnianą przez wspomniane media, tezę: prawicowa opozycja jest zagrożeniem dla demokracji i wolności, wobec czego wszelkie słabości obecnej władzy trzeba cierpliwie znieść i rozgrzeszyć, a wszelkie działania mające na celu niedopuszczenie do powrotu PiS, choćby nawet w drodze zwycięstwa w demokratycznych wyborach, należy uznać za z góry usprawiedliwione.
Słowa inne, komentarz został
Potem okazało się, że wypowiedź, która wywołała tak ostre w tonie komentarze, została zmyślona. Pod warszawskim Pałacem Namiestnikowskim ani nigdzie indziej Kaczyński nie mówił nic o „prawdziwych Polakach” i w ogóle nigdy tego obciążonego złymi skojarzeniami określenia nie użył. Widzowie, słuchacze i czytelnicy związani emocjonalnie z przekazem mediów establishmentu mogli się o tym dowiedzieć ze zwięzłych, suchych sprostowań na internetowej stronie TVN i w gazetach. Jednak sprostowania owe padły niejako mimochodem, w tle nadal postępującego ataku.
Jak w czasach PRL artykuły wstępne „Trybuny Ludu”, tak dziś nadają ton komentarze „Gazety Wyborczej”: wprawdzie trzeba ubolewać, że koledzy z TVN nieopatrznie dali swą pomyłką asumpt do pisowskich oskarżeń, ale prawdziwą zgrozą nie jest bynajmniej „wywołany złą jakością nagrania” błąd „Faktów”, prawdziwie oburzające jest zachowanie „pisowskich” Wiadomości TVP, które nie zauważają, że Jarosław Kaczyński wyprowadza zwolenników na ulicę, bagatelizują tworzone tym zagrożenie dla demokracji, i na dodatek wykorzystują sprawę, by atakować konkurencję (bo, co ciekawe, „opluwanie konkurencji” nagle zaczęło napawać „Gazetę Wyborczą” odrazą).
W świecie mediów zdarzają się oczywiście od lat rozmaite pomyłki, a w dobie informacyjnego zagęszczenia, całodobowych programów i wyścigu do „niusa” zdarza się, że oczywista nieprawda, zanim zostanie sprostowana, zaczyna żyć własnym życiem. Jednak sposób, w jaki prorządowe media wywiązują się z ustawowego obowiązku sprostowania, tak aby przyznając, że fakt, na którym zbudowały swe teorie, nie miał miejsca, bynajmniej nie wycofywać się z komentarzy, ale znaleźć dla nich inne uzasadnienia (no dobrze, może Kaczyński nie powiedział „prawdziwi Polacy”, ale wyprowadza swoich zwolenników na ulicę, na dodatek z pochodniami, a więc ostrzeżenia przed faszyzmem pozostają zasadne) każe postawić tezę, iż mieliśmy do czynienia nie z błędem, ale z na zimno, cynicznie użytym propagandowym kłamstwem.
Za taką tezą przemawia fakt, który musi potwierdzić każdy uważny obserwator mediów: że jakkolwiek poniżanie opozycji i jej lidera insynuowanym podobieństwem do hitlerowców oraz demonizowanie jako rzekomego zagrożenia dla demokratycznego porządku i wolności obywatelskich nie jest w związanych z obozem władzy mediach niczym nowym, to propaganda ta niezwykle przybrała na sile po programowej wypowiedzi Donalda Tuska na konwencji Platformy Obywatelskiej, że Polacy wybaczą Platformie wszystko, złe rządy, popełnione błędy, brak reform, pomyłki kadrowe, nie wybaczą tylko jednego: przegranej i oddania władzy opozycji. Trudno odczytywać to inaczej niż jako zapowiedź „władzy raz zdobytej partia nie odda już nigdy” i usprawiedliwienie z góry wszelkich środków, jakie dla osiągnięcia tego celu mogą zostać użyte.
Trzeba powiedzieć głośno i wyraźnie: sposób, w jaki realizują tę wytyczną wspierające Platformę w niszczeniu prawicowej opozycji media, przypomina łudząco propagandowe ofensywy, jakie w krajach za naszą wschodnią granicą poprzedzały i towarzyszyły fałszowaniu przez władzę wyborów i niszczeniu opozycyjnych mediów.
„To koszmar. Wkroczyliśmy w świecie polityki, w świecie mediów, w etap wojny totalnej, w którym wszystkie środki są dozwolone. Jeśli się nie opamiętamy, to zniszczymy wszystkie wartości, wszystkie autorytety, prawdę i całe życie publiczne w Polsce” – skomentował o. Maciej Zięba, sam niedawno strącony przez wspomnianą gazetę z piedestału „autorytetu”, mimo licznych usług, które wcześniej, świadomie lub nie, oddał „polityce historycznej” prowadzonej przez jej środowisko. Również ta egzekucja przypominała czasy „realnego socjalizmu” – nieudany koncert, który był jej formalną przyczyną, przez kilka pierwszych dni nie był krytykowany. Zapadła w sprawie ECS cisza, dokładnie tak, jak to się działo w PRL, gdy w redakcjach czekano, aż wyklaruje się i zostanie ogłoszona „nowa linia”. Dopiero gdy decyzja o usunięciu Zięby zapadła i została upubliczniona – z dnia na dzień okazało się, że on już od wielu lat zupełnie sobie nie radzi z kierowaniem powierzoną mu instytucją, że już od dawna nie panuje nad jej finansami, toleruje marnotrawstwo i nadużycia, a na dodatek wszyscy wiedzą, że jest alkoholikiem.
Kłamstwa założycielskie
Stawiam tezę o cynicznym, świadomym posłużeniu się kłamstwem także dlatego, iż właśnie cyniczne propagandowe kłamstwo jest stałą praktyką mediów, które w III RP przyjęło się nazywać czołowymi, a których główną od zarania wytyczną jest afirmacja III RP jako owocu „mądrego kompromisu” między światłą częścią komunistycznej nomenklatury i odpowiedzialną częścią opozycji oraz bezustanne ostrzeżenie i obrona przed zagrożeniem dla demokracji i modernizacji Polski upatrywanym ze strony różnie nazywanego prawicowego ciemnogrodu, czyli Kościoła i sił odwołujących się do polskiej tradycji i patriotyzmu, w przekazie wspomnianych mediów utożsamianych z „tradycją endecką”. Ta z kolei utożsamiana jest z faszyzmem, antysemityzmem i wszelkiego rodzaju złem.
Przewodząca temu obozowi „Gazeta Wyborcza” sięgnęła po kłamstwo jako metodę walki politycznej bardzo szybko, właściwie już u zarania III RP, choć z początku czyniła to tylko w chwilach szczególnego politycznego napięcia i uczciwi przedstawiciele jej orientacji politycznej mogli takie incydenty bagatelizować jako zwykłe wypadki spowodowane nadmiarem dobrych chęci. Modelowym przykładem pozostaje propagandowe przygotowanie do odwołania rządu Jana Olszewskiego, jakim był artykuł „Wielkie łowy MSW”, alarmujący o rzekomo przygotowywanej przez ministra Macierewicza niezwykle surowej ustawie dekomunizacyjnej, która, zdaniem gazety, miała dać narzędzia prawne do całkowitego stłumienia działalności publicznej nieakceptowanej przez prawicowy rząd.
W istocie rzekomy tajny projekt MSW, jak go przedstawiła gazeta, był autorskim projektem zapomnianego dziś senatora „Solidarności”, rozkolportowanym przez niego samego wśród dziennikarzy. Fakt, iż senator upublicznił swój projekt w środowisku już kilka miesięcy wcześniej, nie pozwala wierzyć, by „Wyborcza” padła ofiarą jakiejś pomyłki i nie wiedziała, że jej przestrogi – mówiąc żargonem procesów o zniesławienie – „nie polegają na prawdzie”. Ale w rzeczywistości medialnej 1992 roku nie było żadnej możliwości dotarcia do Polaków ze sprostowaniem tego, co ogłaszała „Wyborcza”, a nagłośniły kontrolowane przez jej obóz polityczny media publiczne i prywatne.
Gazeta, która uważa się za spadkobiercę etosu „Solidarności” – ruchu, u którego podstawy legła niezgoda na peerelowskie zakłamanie życia publicznego – wielokrotnie sięgała po kłamstwo dla wpływania na decyzje personalne. Tak na przykład było, gdy storpedowała dopinane porozumienie wyborcze Platformy Obywatelskiej z Unią Polityki Realnej, w ramach którego na wspólnej liście kandydatów znaleźć się miał Stanisław Michalkiewicz. „Gazeta” przestrzegła wtedy przed antysemitą na listach PO, posługując się przypisaną Michalkiewiczowi wypowiedzią: „podatki w dół i portki w dół, żeby było wiadomo, kto jest kto”.
Takich słów Michalkiewicz nigdy nie wypowiedział, o czym „Wyborcza” doskonale wiedziała, zostały mu one mylnie przypisane przez „Rzeczpospolitą”, która natychmiast potem publicznie sprostowała omyłkę i przeprosiła zainteresowanego. Mimo to „Wyborcza” wielokrotnie powoływała się potem na cytat z „Rzeczpospolitej”, w postępowaniu sądowym wytoczonym przez zainteresowanego, argumentując cynicznie (ale skutecznie), że prawo narzuca obowiązek sprostowania fałszywej informacji tylko temu medium, które popełniło omyłkę, nic natomiast nie wspomina, by obowiązek taki miała gazeta, która fałszywą informację cytowała. W kontekście sprawy „prawdziwych Polaków” warto sobie ten precedens i tę argumentację prawną przypomnieć.
Niby mamy wolną Polskę, a nie wiedzieć czemurzygać chce się, rzygać chce się,tak jak w Peerelu
Jan Pietrzak
Zostawmy na boku wykorzystywanie dla mechanizmu propagandowych kłamstw przez wspomnianą gazetę prawa i sądów świadczące o całkowitym zaniku przyzwoitości tego środowiska i braku jakichkolwiek zahamowań w obłudnym wykorzystywaniu kruczków proceduralnych i prawnych; to temat wart osobnego artykułu. Z licznych przykładów świadczących o kompletnym odrzuceniu przez salon norm etyki, nie tylko dziennikarskiej, wskażmy jeszcze dwa, stosunkowo nowe, a przy tym bardzo dobitnie pokazujące definitywne rozstanie się środowiska Adama Michnika, i jego samego, z uczciwością.
Palec Orwella
Pierwszy to wyszczucie z radiowej Trójki „pisowskiego” dyrektora Jacka Sobali. Nie wnikając w spory pomiędzy nim a częścią zespołu, nie one były przyczyną odwołania Sobali ze stanowiska, lecz rzekomy udział w „pisowskim wiecu wyborczym”. Udział, o którym poinformowała „Gazeta Wyborcza”, jednocześnie pozyskując pełne oburzenia opinie autorytetów, że udział szefa publicznego medium w partyjnym wiecu stanowi karygodne złamanie obowiązujących norm bezstronności i obiektywizmu. Argumentację tę podzieliła rada nadzorcza, ze skutkiem już wspomnianym.
W istocie Jacek Sobala pojawił się nie na partyjnym wiecu, ale na koncercie ku czci ofiar katastrofy smoleńskiej zorganizowanym przez „Gazetę Polską”. A jego słowa „uwierzmy, że Polska może być nasza” znaczyć miały – czego jednoznacznie dowodzi cała wypowiedź, z której dla manipulacji zostały zręcznie wyjęte – że Polska może należeć do swoich obywateli, a nie polityków czy partii.
Przykład drugi wybieram, ponieważ pokazuje on determinację w kłamstwie wyjątkowo już bezczelnym i bezwstydnym. Idzie o podtrzymanie przez autorkę „Wyborczej” Katarzynę Wiśniewską „niepolegającego na prawdzie” oskarżenia Andrzeja Wajdy, jakoby „biskup rzeszowski” twierdził publicznie, że skoro już ten samolot musiał spaść, to szkoda, że nie spadł w środę, 7 kwietnia, kiedy leciał nim premier Tusk.
Usłużna dziennikarka „Wyborczej” idzie Wajdzie w sukurs, upierając się, że choć wprawdzie nie biskup, tylko pewien ksiądz, ale powiedział tak w kazaniu naprawdę. I jako „dowód” zamieszcza link do kilkunastominutowego nagrania oraz wybrany z niego cytat: „To mogło się zdarzyć w środę, a zdarzyło się w niedzielę (…) To była ta elita”. Dodajmy, że w owym nawiasie z wielokropkiem mieszczą się cztery zdania nawiązujące do tekstu biblijnego, który ewentualnemu słuchaczowi erudycie jednoznacznie wyjaśnia sens wywodu w duchu „nie znacie dnia ani godziny”.
Jest to zupełne już, mówiąc Korwinem, „rżnięcie głupa”. Nawet tak zmanipulowany cytat nijak się ma do insynuowanych słów „szkoda, że ten samolot nie spadł we środę”. Nie sposób ich też znaleźć w żadnym innym miejscu nagrania, choćby przesłuchiwać je stukrotnie. Mimo to gazeta się upiera, że Wajda powiedział prawdę, w przekonaniu, iż nad pranymi od dwóch dekad umysłami swych wyznawców panuje tak doskonale, że jeśli, jak w „1984” Orwella, pokaże im dwa palce i powie: widzicie JEDEN palec, to rzeczywiście, zobaczą oni jeden.
Faktoid podszyty autorytetem
Wystarczy zajrzeć do Internetu, by się upewnić, że to przekonanie jest uzasadnione. „Narracja” o pisowskim księdzu, który w kazaniu żałował, że to nie Tusk zginął w katastrofie, żyje tam w najlepsze, przywoływana w licznych wypowiedziach; odwołania do niej, zwykle świadomie formułowane aluzyjnie, aby uniknąć ewentualnych sprostowań, powracają w rozmaitych filipikach splecionych w kampanię „choćby to była najgorsza władza, musi rządzić, bo chroni nas przed nawrotem faszyzmu”. Jest to więc klasyczny „faktoid”, podobnie jak – przykład już podręcznikowy – wyssana z palca przez libańską gazetę związaną z Hezbollahem, nazajutrz po zamachu na WTC, sensacja o 4 tysiącach Żydów, którzy tego dnia nie przyszli do pracy, najwyraźniej przez kogoś uprzedzeni.
Właśnie w celowym posługiwaniu się mechanizmem „faktoidu” (Bronisław Geremek usankcjonował to kiedyś, sugerując, że „fakt prasowy” to też pewnego rodzaju fakt i powinien być brany pod uwagę) tkwi istota sprawy. Mniejsza tu o „Gazetę Wyborczą”. Chodzi o uświadomienie sobie faktu, że żyjemy w kraju, w którym manipulowanie masami niezauważalnie stało się akceptowanym przez elity mechanizmem politycznym. Tak samo, jak miało to miejsce za czasów komunistycznych.
Media komunistyczne nie zawsze przecież kłamały, nie czyniły tego dla zasady; jeśli do propagandy pasował jakiś fakt przypadkiem prawdziwy, podawały prawdę. Informacja, że różne służby interesowały się w latach 2005 – 2007 billingami różnych dziennikarzy, pod naciąganymi pretekstami i w mocno podejrzanych intencjach, nie jest fałszywa. Ale wydobycie z zapomnienia tych wątpliwości, badanych i już dawno umorzonych przez prokuraturę, na pierwszą stronę, z wyeksponowaniem roli CBA, w sytuacji, gdy nie zaszły żadne nowe fakty, dla człowieka zaznajomionego z mediami ma sens oczywisty. Owszem, nie zaszły żadne nowe fakty, które by czyniły zapomniane billingi „gorącym niusem” – ale za to zbliża się długo oczekiwane przesłuchanie Zbigniewa Ziobry przez sejmową komisję, od trzech lat bezskutecznie szukającą na niego jakiegokolwiek haka. Mamy tu typową propagandową orkiestrę, w której organizuje się „wydarzenia” – np. zapowiedź złożenia przez inwigilowanych dziennikarzy wniosku do prokuratury – tylko po to, aby o nich trąbić.
A równolegle do działań medialnych następują działania polityczne, takie jak na przykład poddanie sprawy pod ocenę sejmowej komisji… Tu zresztą organizatorzy przegięli, bo nawet owa komisja, złożona z tak „propisowskich” osób, jak pp. Bondaryk, Wojtunik i Jacek Cichocki czy minister Jerzy Miller, uznać musiała, że prawa nie naruszono; ale zawsze można jej orzeczenie ukryć między histerycznymi oskarżeniami i opiniami „autorytetów”. W podobny sposób splotły się działania władz i mediów w sprawie dopalaczy, kiedy to ofensywę rządu przygotowano serią doniesień o przypadkach zatrucia, a nawet śmierci po ich zażyciu, które – jak się okazuje po czasie – jedno po drugim „nie polega na prawdzie”.
Koordynacja mediów z władzą
Jak małe znaczenie mają w szumie informacyjnym fakty, dowodzą przypadki takich filmów, jak „Trzech kumpli” czy „Towarzysz generał”. Widać tu jaskrawo, że fakty ogólnie znane nie wpływają na rzeczywistość, dopóki nie zostaną w sposób emocjonalny, przez telewizję, przekazane milionom. Dlatego zwięzłe zebranie ogólnie dostępnej wiedzy o Jaruzelskim albo oddanie głosu prostym Polakom spod krzyża bez opatrzenia ich neutralizującym komentarzem „autorytetów” wywołało w elitach III RP szał wściekłości, dlatego TVN schował pod sukno film o Wałęsie potwierdzający prawdę znaną z ustaleń Cenckiewicza i Gontarczyka, i dlatego lewica w pośpiechu produkuje na wybory film sugerujący – jeśli wierzyć doniesieniom mediów – że Barbara Blida została zamordowana przez ABW (co, nawiasem mówiąc, kłóci się diametralnie z dotychczasowymi staraniami komisji Kalisza, od trzech lat mozolnie kolekcjonującej przesłanki, że służby specjalne i ich polityczni dysponenci po samobójstwie Blidy wpadli w panikę).
Najnowsze przypadki produkowania „szumu informacyjnego”, w którym brak merytorycznego przekazu idzie w parze z warunkowaniem reakcji emocjonalnych poddanych manipulacji odbiorców, są warte odnotowania jako przekroczenie pewnej granicy. Ani otwarte kłamstwo, ani manipulowanie emocjami dla politycznych celów, ani cynizm i obłuda w niszczeniu ideowego przeciwnika wszystkimi możliwymi metodami nie są dla mediów III RP nowością. Nowością jest natomiast tak nieskrywane skoordynowanie działań formalnie niezależnych prywatnych mediów z posunięciami politycznymi. O ile w sprawie nagonki na Sobalę czy, wcześniej, Wildsteina można zakładać, że były to samodzielne inicjatywy michnikowszczyzny, realizujące jej ambicję personalnego „meblowania” wszystkich mediów w Polsce, o tyle teraz mamy już do czynienia z operacją przeprowadzaną przez władzę, w której propaganda jest tylko istotną częścią. Zresztą zaczątki takiej koordynacji działań rządu i „niezależnych” mediów obserwowaliśmy już podczas tego, co Wildstein określił „operacją Wałęsa”.
Wróciliśmy więc wyraźnie w koleiny peerelowskie. Wpływowe media godzą się z rolą narzędzia sprawowania władzy i z tym, ze kłamstwo jest po prostu częścią ich pracy, nie gorszą od innych, jeśli tylko jest zręczne i skuteczne. Jest to część ogólnego zdeprawowania projektu III RP, który cynicznym kłamstwem posługuje się dziś na wszystkich właściwie piętrach, nie tylko dla polityki bieżącej i tuszowania niewydolności ekonomicznej, ale także dla budowania swego „mitu założycielskiego” – co jest tematem godnym osobnego, obszernego szkicu.
Jakże daleko jesteśmy dziś od nadziei sprzed 20 lat, od ducha „Solidarności”, dla którego, powtórzmy, wartością konstytuującą i jednym z głównych impulsów do walki z komunizmem był właśnie sprzeciw wobec wszechogarniającego zakłamania władzy, mediów i stojącego za nimi partyjnego establishmentu.
Rzeczpospolita