Ten esej Kołakowskiego wymaga poważniejszego potraktowania - muszę jeszcze raz dokładnie go przeczytać, przemyśleć - dlatego ku pamięta umieszczam go tu.
Już na pierwszy rzut oka widać, że polemika Kołakowskiego dosięga kościoła tradycyjnego, idei wypracowanych przez wieki, tradycji a niekoniecznie czegoś co ma swe biblijne podłoże. I pewnie choćby dla tego warto potraktować ten głos poważnie, jako twórczą krytykę.
Ale uniwersalisty Kołakowski to ze mnie nie zrobi - dalej (tak jak przed świętami) uważam, że zbawieni mogą być tylko ci, którzy chcą być zbawieni.
Głos wielu wód
Leszek Kołakowski
Kto w Boga wierzy, przymuszony jest prawie, w imię spójności obrazu, w Sąd Ostateczny wierzyć. Dwie rzeczy przystają do siebie nieodłącznie. W Boga bo wierzyć, jakim go tradycja chrześcijańska widzi, o jakim Słowo objawione mówi, Boga na los nasz nieobojętnego, to wierzyć, że świat jest sprawiedliwy, bez skaz, sprawiedliwy bezwzględnie. Lecz nie widzimy wcale, ani by w ludzkim świecie sprawiedliwości wiele było, a tym mniej, by była wszechobecna, ani by w tym, co od przyczyn naturalnych zależy, jakiekolwiek reguły sprawiedliwości były czynne. O tym ludzie wiedzieli, bodaj od kiedy umieli litery stawiać, wszyscy wiedzieli. A jednak skoro Bóg rządy sprawuje, to świat jako całość, jako dzieje ludzkie bez reszty spełnione, jest sprawiedliwy, choć tego nie widać. Musi być zatem taki akt spełnienia, w którym widoczne się dla wszystkich stanie - nie tylko dla wybrańców ducha - że świat naprawdę jest sprawiedliwy; w tymże akcie wszystkie niesprawiedliwości minione naprawione zostaną, wszystkie rachunki bezbłędnie wyrównane, wszystkie nagrody i kary rozdzielone, trafnie i nieodwołalnie. Musi być Sąd Ostateczny.
Odwrotna zależność jest równie oczywista. Jeśli jest Sąd Ostateczny, to jest Bóg, bo universum bezmyślne, obojętne na nasz los, przypadkami rządzone, nie może sprawiedliwości wymierzać.
* * * * * * * *
Ale o co nam właściwie chodzi, gdy Sądu Ostatecznego wyczekujemy? Spodziewamy się nagrody za cnoty nasze i uczynki chwalebne? Nie, nie tego nas tradycja uczy; mamy raczej z "sercem na popiół skruszonym", jak pieśń "Dzień gniewu" powiada, miłosierdzia Bożego prosić, nie zaś rachunki Panu Bogu wystawiać, nie cnotami swoimi się pysznić i tak grzechy własne pomnażać. Mamy może okrutnych kar się spodziewać dla tych, co nas kiedykolwiek skrzywdzili i tak pomstę odnieść nad złymi? Ale i nie tego Ewangelie uczą, bo żądza zemsty jest także grzeszna (kto jest bez grzechu, niech pierwszy rzuca kamieniem...) i nie wiadomo doprawdy, jak Ewangelie uzgodnić z wiarą, że sprawiedliwie nagradzani będą się radować na widok męczarni potępieńców, jak to czasem teologowie przepowiadali.
Tak więc nie w cnoty swoje samochwalczo zapatrzeni i nie o torturach wroga skrycie albo i hałaśliwie marzący mogą liczyć na rychłe nagrody niebiańskie; mamy raczej wszyscy sprawiedliwość sędziego z góry uznać, cokolwiek nam przydzielić zechce, winy własne wyznawać, wrogom przebaczać, zmiłowania prosić.
Wszystkie symbole wiary mówią o Chrystusie, który z nieba się po raz wtóry zjawi, by sądzić żywych i umarłych. Na dzień ów drugiego przyjścia stawią się wszyscy od początku świata pomarli - a także jeszcze żyjący, ci pierwsi w ciała swoje ponownie odziani; a dzień ów jako złodziej i o tym, kiedy przyjdzie, nie tylko ludzie, lecz i aniołowie nie wiedzą. Liczne orzeczenia kościelne przyświadczają jednakowoż, że każdy z nas po śmierci udaje się na sąd szczegółowy i rychło potem, zależnie od stanu i stopnia grzeszności czy zacności swojej, albo do niebios się udaje, by tam oglądem Boga w Trójcy jedynego się cieszyć, albo do czyśćca na pokuty jest zesłany (w czego znoszeniu i kar oczyszczających skróceniu, modły i ofiary żyjących są pomocne), albo wreszcie na wieczne kary do otchłani potępionych zmierza.
* * * * * * * *
Tak wszystko mając na względzie, mógłby zapytać kto: skoro każdy zaraz po zakończeniu żywota do wyznaczonej sobie siedziby idzie i los swój w wieczności już zna, to po cóż Sąd Ostateczny - zapewne oprócz ostatniego pokolenia, co jeszcze na ziemi dnia paruzji się doczeka? [Paruzja - powtórne przyjście Chrystusa przy końcu czasów - red.]. Po co to widowisko przeraźliwe, ta eksplozja grozy kosmicznej, skoro ani w losie umarłych nic to nie zmieni, ani w ich wiedzy o tym losie?
Wolno jednak domyślać się, że są ważne racje, by Sąd Ostateczny się odbył, nie tylko sąd szczegółowy dla każdego z osobna. Jest to przecież akt uniwersalnej przemiany, jakby analogon transsubstancjacji eucharystycznej: jeszcze dalszy ciąg, jeszcze ostatnia faza ziemskiej historii, a zarazem już początek nowego czasu, wejście w rzeczywistość nam żyjącym całkiem nieznaną, jeszcze cielesny byt, ale już duchowi poddany, od cielesnych nieprawości oczyszczony; jest to więc miejsce, gdzie dwa światy całkiem różne na jakiś czas się zbiegają; wielka przemiana. Ponadto nie wystarcza, jak się wydaje, by każdy z osobna swojego przeznaczenia był świadom, trzeba też, by wszyscy jednocześnie, w tej samej chwili poznali całość przeznaczenia ludzkości we wszystkich szczegółach. Dopiero wtedy, w obliczu Najwyższego Trybunału, sprawiedliwość ukaże się w pełni oczom wszystkich, będzie widoma naocznie, nie tylko faktycznie spełniona.
Sąd Ostateczny ma, rzecz jasna, ikonografię obfitą, natomiast poprzedzający go bezpośrednio moment, gdy wychodzą z grobów i prochu wszyscy od początku świata pomarli ludzie, nie jest bodaj tak dobrze obecny w wyobraźni malarskiej (ja pamiętam tylko obraz Stanleya Spencera). Imaginacja zawodzi w obliczu wydarzenia tak straszliwego. Cóż za spektakl! Wystawmy sobie nieprzeliczone miliony i miliardy zmartwychwstających, niemowlęta jeszcze w całuny śmiertelne owinięte, starców kiedyś wiekiem zamożnych, ludzi w pełni sił i zdrowia śmiercią rażonych, jednych wczoraj dopiero pogrzebanych, innych zbierających swe szczątki spopielone, już po tysiącleciach rozsiane po różnych miejscach ziemi... Wszyscy mają podobno - nie wiadomo mi jednak o tym, by przewidywanie to, oparte na pewnym dwuznacznym wyrażeniu apostoła Pawła, było przez Kościół dogmatycznie nobilitowane - w tym samym wieku do wiecznego życia się podnieść, mianowicie w wieku doskonałym, czyli w tym, w jakim Jezus ukrzyżowany został (trzydzieści trzy lata, jak do niedawna sądzono; teraz uważają uczeni, że był naprawdę o kilka lat starszy). Czy od razu w tym wieku się zbudzą, czy będą przez czas jakiś dorastać albo młodnieć, albo może już przedtem, po sądzie szczegółowym, wieku doskonałego dostąpią? Nikt tego nie wie chyba.
Nie wiemy też, jaka będzie procedura sądzenia, jeśli nawet znamy jej ogólne zasady; wolno wszelako może fantazjować. Wszystkie uczynki nasze, złe czy dobre, zapisane są w księgach żywota, a pewnie i sfilmowane szczegółowo. Ustawiony przeto zostanie - to moja własna antycypacja - gigantyczny ekran, na którym wyświetlane będą kolejno wszystkie te uczynki każdego z nas, które najbardziej chcielibyśmy zataić, a nawet nie tylko uczynki rzeczywiste, ale różne marzenia i pragnienia grzeszne i gorszące. To już będzie duży kawał czyśćca; każdemu będzie dane, całej ludzkości będzie dane do woli szydzić z grzechów cudzych - dopóki jego własna kolej nie przyjdzie. Może się nasuwać obiekcja, że proces taki ogromnie długo musiałby się ciągnąć; to prawda, po pierwsze jednak czasu będziemy mieli pod dostatkiem (a będzie to rozrywka zajmująca, przyznajmy, choć nie dla tego człowieka, którego sprawa będzie właśnie wyświetlana), po wtóre zaś nie wiemy, w jakich to czasowych warunkach Świat Nowy zostanie urządzony.
* * * * * * * *
Najbardziej jednak, jak wiemy, pobudzały wyobraźnię pobożną, albo i bezbożną, wydarzenia apokaliptyczne poprzedzające Dzień Pański. Chociaż słowo samo "apokalipsa" oznacza tylko odsłonięcie albo ujawnienie, to jednak wszyscy czytelnicy Nowego Testamentu kojarzyli je sobie nieodmiennie przez wieki z widzeniem św. Jana Apostoła, gdzie horror dni ostatnich ukazany jest w pełni. Zapowiedzi Dnia Pańskiego, dnia ciemności i mroku, ognia i głodu, żałoby i nieszczęścia, płaczu i zarazy znamy z pism proroków starotestamentowych - Joela, Amosa, Abdiasza, Zachariasza, Ezechiela, Izajasza; wszyscy też zapowiadali, że gdy spełni się pomsta na tych, co Boga z własnej woli opuścili, przyjdzie dzień wesela i radości dla sprawiedliwych.
Wizje apokaliptyczne św. Jana nie mają jednak sobie równych co do szczegółowości, a także groźnej siły promieniującej z wielkiego gniewu Baranka. W dymie i ogniu, wśród przerażających klęsk, w obliczu smoków i bestii, gdy woda rzek w krew się przemienia, a jeziora płoną, wielki sąd się odbywa nad mieszkańcami Ziemi. Biada, biada! Na samym końcu "Apokalipsy" znajdujemy nie wyjaśnioną wzmiankę o "drzewie życia", które przedtem tylko raz jeden, w "Księdze Rodzaju" pojawia się na początku Biblii. Domyślamy się, że jest to drzewo, którego owoce czynią błogosławionych uczestnikami nieśmiertelności. Tak to drzewo życia staje się klamrą, co z obu stron zamyka księgę objawioną, a także zamyka dzieje ludzkiego rodzaju: od grzechu pierworodnego do Sądu Ostatecznego. Cała historia nasza staje się przygotowaniem końcowego aktu, scenariusz ma z góry napisany. Dramat dobiegł końca, my wszyscy byliśmy na scenie i na widowni zarazem, czy mamy klaskać?
* * * * * * * *
Nie jest to błahe pytanie, bo ukrywa się za nim mroczna sprawa Piekła. Całkiem niedawno przeczytałem dwie książki, które ze sprawą Sądu Ostatecznego mają związek. Jedna się nazywa "Historia jako Apokalipsa", a jej autorem jest amerykański teolog Thomas Altizer (1985). Autor rozważa dzieje samoświadomości jako fundamentu kultury Zachodu, a najpełniej, jego zdaniem, fundament ten jest wcielony w literaturze epickiej. W ostatnich rozdziałach, jako twórcy eposów, rozważani są Dante, Milton, Blake i Joyce. Joyce jako autor Apokalipsy? Tak, w przewrotnym sensie. Kultura Zachodu kończy się, a może już się skończyła, samoświadomość dobiegła kresu, nie będzie już eposu po dziele Joyce'a. Jego skatologia i bluźnierstwa znaczą uwolnienie się od hipokryzji religijnej, kosmos i chaos są jednym, Szatan i Zbawiciel są jednym, skończyło się chrześcijaństwo, zaczyna się zmartwychwstanie, kapłan Antychrysta je świętuje. Historia dobiegła końca w dziele Joyce'a. A więc koniec świata chyba już nastąpił, nawet jeśliśmy tego nie zauważyli.
Następna książka, o której chcę wspomnieć, jest pióra Wacława Hryniewicza OMI i nazywa się "Dramat nadziei zbawienia" (1996). Jest to druga znana mi książka autora na ten sam temat; poprzednia była może bardziej historyczna, ta jest bardziej egzegetyczna. Krótko mówiąc, autor dowodzi - całkiem przekonująco - że nie ma zniewalających powodów, by na podstawie biblijnej wierzyć w wieczne kary piekielne i że wszystkie teksty nowotestamentowe dają się pogodzić z wiarą, iż kary pośmiertne są doczesne. Autor, oczywiście, świadom jest, jak bardzo godzi w tradycję i utarte wyobrażenia, pokazuje jednak, że nie on pierwszy bynajmniej te najpowszechniejsze wierzenia kwestionuje. Cytuje zarówno współczesnych pisarzy religijnych, jak Ojców wschodnich, zwłaszcza Grzegorza z Nyssy i Izaaka Syryjczyka, którzy także, na podstawie słów Jezusa, wierzyli w to, iż ostatecznie wszyscy dostąpią zbawienia (Ojcowie wschodni czytali Nowy Testament po grecku, nie w łacińskim przekładzie, a różne odcienie znaczeniowe słów greckich, jak o. Hryniewicz pokazuje, zatracają się w tłumaczeniu). Pamiętamy, rzecz jasna, zarówno słowa Jezusa o ogniu wiecznym, jak też zapowiedź, że wszystkich do siebie przyciągnie. Konfrontacja najróżniejszych i pozornie niezgodnych wzajem tekstów Nowego Testamentu prowadzi jednak autora do wniosku, że choć grzech jest realny, a uznanie własnej winy konieczne, to jednak dla Boga celem kary jest leczyć, nie zaś niszczyć i że obraz wieczystych męczarni nie godzi się z obrazem Boga - Ojca Jezusa.
Piekło, jak wiemy, zawsze nadzwyczajnie pobudzało wyobraźnię pisarzy i kaznodziejów; czytamy o nim między innymi w różnych apokryficznych tekstach, jak "Testament Abrahama", "Księga Enocha" 1 i 2, "Apokalipsa Barucha", "Apokalipsa Piotra", "Apokalipsa Pawła" (w tych dwóch ostatnich wiekuiste tortury potępieńców opisane są z sadystyczną drobiazgowością), wróżby Sybillińskie. Kaznodzieje chrześcijańscy w niektórych epokach prześcigali się w opisywaniu wymyślnych męczarni, jakie zadawane są mieszkańcom infernalnych otchłani; sądzili zapewne, że bez tego przykazania Kościoła będą nieskuteczne.
Prawdą jest jednak, że Kościół, choć wielu ogłosił świętymi, nikogo nie ogłosił potępionym.
A jeśli w rzeczy samej celem kary jest grzesznika, choćby najgorszego, uleczyć i w końcu uleczonego przyjąć do przybytków niebiańskich, to chyba i Sąd Ostateczny musi inaczej wyglądać, niż sobie ludzie na ogół wyobrażali. Malowidła Sądu Ostatecznego sugerują - chyba zawsze - nieodwołalny, wieczny podział na owce i kozły. Czy są takie, gdzie miłosierdzie boskie obejmuje ogół? Nie wiem.