Przeliczanie ludzi na megawaty
Tomasz Wróblewski 25-11-2009, ostatnia aktualizacja 25-11-2009 18:50
http://www.rp.pl/artykul/397228_Przeliczanie_ludzi_na_megawaty.html
ONZ, organizacja powołana do naprawy relacji między narodami, po pół wieku działalności doszła do wniosku, że część problemów ludzkości zniknie, jeżeli znikną ludzie – pisze Tomasz Wróblewski
Nie da się pojąć współczesnej ekologii bez zrozumienia, że ekoelity troszczą się o swoje, a nie o nasze, środowisko. Nie o powietrze, które mamy wspólne, ale o świat, który pozwala im garściami czerpać z miliardowych dotacji państwa na wyimaginowane zagrożenie ekologiczne. Wiele na pozór durnych projektów ochrony środowiska jest całkiem racjonalnych, jeżeli przyjmiemy punkt widzenia autorów ostatniego skandalu e-mailowego. Beneficjentów naszej naiwności.
Edukacja dziewczynek
Nawet ostatni raport Funduszu Ludnościowego Organizacji Narodów Zjednoczonych (UNFPA) da się w ten sposób obronić. "Żaden człowiek nie jest wolny od emisji dwutlenku węgla" – czytamy w opracowaniu ONZ – "dlatego każdy z nas stanowi problem i każdy może być rozwiązaniem". Organizacja powołana do naprawy relacji między narodami po pół wieku działalności doszła do wniosku, że zniknie część problemów ludzkości, jeżeli znikną ludzie. Mało tego, na koniec będzie można oszczędzić trochę energii.
Cytuję dokładnie, bo sam bym tego zgrabniej nie napisał: "Dolar do dolara, inwestycje w dobrowolne planowanie rodziny i edukowanie dziewczynek na dłuższą metę pozwolił ograniczyć gazy cieplarniane co najmniej o tyle samo, co gdybyśmy zainwestowali te pieniądze w energię nuklearną lub wiatrową". Okazuje się, że gdyby do 2050 roku urodziło się o miliard mniej dzieci, to równałoby się to dwóm milionom jednomegawatowych wiatraków.
Durne? Nie, jeżeli sobie wyobrazimy, w jakim położeniu znajduje się szefowa UNFPA pani Thoraya Ahmed Obaid. W sierpniu wystąpiła z apelem o 23 miliardy dolarów na upowszechnienie aborcji w świecie. Pieniądze spływają powoli. Pani Obaid jest światłą kobietą i rozumie, w jakich czasach żyjemy. O kasę konkuruje ze znacznie modniejszymi dziś projektami. Choćby z wiatrakami. Teraz ekologia jest nośna. Fundusz musi poszukać sobie seksowniejszego uzasadnienia do pozyskiwania kasy. Stąd przeliczanie ludzi na megawaty.
400 lat na biodieslu
Jednym z wciąż popularnych mitów jest czysta energia uzyskiwana z roślin energetycznych. Na wykresach biopaliwa wyglądają pysznie. Zwłaszcza po tym, gdy uczeni zrobili dodatkowe założenie, że bioenergetyczne rośliny, rosnąc, będą przy okazji pożerać nadmiar CO2 w powietrzu. W kalkulacjach pominięto fakt, że superrośliny wchłaniają mniej dwutlenku węgla od typowych upraw rolnych. Sceptycy zwracali na to uwagę, ale ich publikacje nie przebiły się do fachowej literatury.
O roślinach przypomniano sobie w 2007 roku – kiedy po niespełna dziesięciu latach europejskiego programu "Czysta energia" i importu oleju palmowego do biopaliw w Indonezji wzrosła emisja CO2. "Wzrosła" to mało powiedziane. Z 21. miejsca na świecie pod względem ilości emitowanego dwutlenku węgla kraj ten wskoczył na trzecią pozycję.
Specjalna rządowa komisja powołana do zdiagnozowania problemu stwierdziła, że pod produkcję oleju palmowego osuszono podmiejskie nieużytki, bagna i mokradła leśne, które od setek lat ograniczały zawartość CO2 w powietrzu. Teraz Europa musiałaby jeździć na biodieslu przez następnych 400 lat, żeby całemu światu zrekompensować nadprodukcję dwutlenku węgla w Indonezji.
Durne? Niekoniecznie. Nie dla tych, którym europejski podatnik zapłacił za przystosowanie nieużytków i podarował nowe ziemie. Nie dla producentów, eksporterów, dla całego cyklu produkującego i wszystkich bezkrytycznie pasożytujących na fałszywej teorii.
CO2 na pomidora
Michael Grunwald, dziennikarz i ekonomista od lat podważający wiele ekologicznych mitów, opisał ostatnio w "Washington Post" cały łańcuszek ekodestrukcji. I tak: dzięki dopłatom amerykańskiego rządu do paliwa z dużą zawartością etanolu rośnie zapotrzebowanie na kukurydzę. Ceny skupu kukurydzy są tak wysokie, że amerykańscy farmerzy porzucają uprawy soi. Brak soi na światowych rynkach spowodował, że argentyńscy farmerzy zajmują dotychczasowe miejsca wypasu bydła na uprawy soi. Z kolei malejąca podaż argentyńskiej wołowiny zachęciła brazylijskich farmerów do szybszego karczowania dżungli pod nowe pastwiska. W ten sposób dziesięć lat ambitnego programu ochrony środowiska poskutkowało wycięciem setek tysięcy hektarów dżungli. A wycinka lasów odpowiada za 20 proc. całego wzrostu emisji CO2 na świecie.
W najnowszej książce "SuperFreakonomics" Steven D. Levitt i Stephen J. Dubner rozwiali wiele ekologicznych mitów. Wśród nich teorię, że ekologiczna żywność z małych tradycyjnych gospodarstw jest nie tylko smaczniejsza, ale i czystsza – nie musi bowiem być daleko transportowana i nie emituje tyle dwutlenku węgla.
Żywność może i jest smaczniejsza, ale nie dla środowiska naturalnego. Levitt wylicza, że zaledwie 11 proc. emisji CO2 emitowanych jest przy transporcie. 80 proc. przy samej uprawie. W wypadku dużych farm specjalizujących się w produkcji kurczaków czy pomidorów na eksport emisja dwutlenku węgla może być nawet dwukrotnie mniejsza niż tradycyjnej farmy. To za sprawą efektywniejszej technologii i oczywiście skali. W przeliczeniu CO2 na jednego pomidora.
Tymczasem unijna polityka rolna (CAP – The Common Agricultural Policy) od 1962 roku upiera się przy dopłatach do tradycyjnych farm. Czyżby była tak durna i nie potrafiła przeprowadzić analizy, którą przeprowadził Levitt? Przeciwnie. Przeprowadziła swoją. Bardziej się opłaca finansować trujące prymitywne farmy niż ryzykować, że te, zwiększając wydajność, przyczynią się do obniżenia cen żywności i zaszkodzą interesom tych, którzy już są na rynku.
Sztuczki statystyczne
W 2005 roku grupa uczonych z amerykańskiego Natural Environment Research Council i najważniejszego dziś centrum monitorowania temperatury na świecie w Hadley Climatic Research Unit na Brytyjskim Uniwersytecie Wschodniej Anglii przesłała na biurka najważniejszych ludzi na świecie raport o zbliżających się katastrofach. Scenariusz jak z filmu "2012". Uczeni się zarzekali, że publikacja tylko przypadkiem zbiegła się z w czasie z huraganem Katrina. Takie badania przecież muszą trwać latami, czyż nie…. Może i trwały, ale pech chciał, że od czasu Katriny nie mieliśmy już równie groźnych huraganów. W tym roku w Ameryce odnotowano ich o połowę mniej, niż wynosi średnia za poprzednie 20 lat.
W październiku tego roku brytyjski dziennikarz Robert Tracinski w swoim blogu przedstawił dowody, że naukowcy ze wspomnianego Hadley Climatic Research notorycznie fałszują dane klimatyczne. Prawdziwe dane nie pasowały do teorii ocieplenia i niestety do większości naukowych publikacji.
Dziś wiemy, dlaczego poważne naukowe pisma utrzymywały nas w przekonaniu, ze katastrofa ekologiczna jest tuż za rogiem. Uczeni nie tylko manipulowali liczbami, ale nawet niszczyli korespondencję e-mailową między sobą, w której przyznawali, że ich teorie są błędne. W jednym ze shakowanych e- -maili czy – jak coraz częściej się podejrzewa – skopiowanych i rozesłanych przez zdegustowanego oszustwami pracownika instytutu uczony przyznaje, że wykorzystał sztuczki statystyczne do ukrycia spadku temperatury.
To oczywiście stawia w fatalnym świetle ekologów i stanowi interesujący kontekst zbliżającego się szczytu w Kopenhadze. Ale ciekawsze od manipulacji danymi są przykłady manipulowania opinią publiczną. Środowiskowy ostracyzm lub ośmieszanie wszystkich, którzy mają inne zdanie, czy choćby dziennikarzy, którzy ośmielili się mieć pytanie.
Takie same metody
Mało tego, skorumpowany został system recenzji naukowych, które wydawca przed opublikowaniem pracy zamawia u innych uczonych specjalizujących się w tej dziedzinie. W jednym z e-maili brytyjski profesor narzeka, że edytor prestiżowego czasopisma "Climate Reasearch Unit" (CRU) dopuszcza niewygodnych recenzentów. Sugeruje, że "środowisko" powinno wywrzeć presję na CRU, aby się pozbyło "niewygodnych redaktorów". W odpowiedzi pada sugestia, żeby raczej rozesłać informację do wszystkich uczonych, i bojkotować CRU.
W innym e-mailu czytamy, że "jakiś sceptyk" wydrukował tekst w innym prestiżowym czasopiśmie naukowym "Geophysical Research Letters" (GRL). Autor e-maila dodaje, że w tym wypadku "środowisko" nie może stosować bojkotu ("nie stać nas na utratę GRL"), ale zaraz pojawia się sugestia innego uczonego: "jeżeli wiemy, kto w piśmie jest redaktorem wspierającym sceptyków, to najlepiej kanałami AGU (American Geophisical Union) doprowadzić do jego usunięcia". Podobne wpisy dotyczą dziennikarzy usiłujących sprawdzać dane i podważających wiarygodność uczonych. Zatroskani o środowisko przekazują sobie informacje, kogo bojkotować, a którą gazetę nazywać szmatą.
Może to infantylne, ale jakże skuteczne. Jeden ze zidentyfikowanych autorów e-maili Phil Jones otrzymał właśnie ponad 10 mln euro na kontynuację badań. Skoro dane przez niego przedstawione były porażające, a recenzenci zgodni… Dodajmy do tego kilkaset uczelni w całej Europie, Ameryce, Japonii, Australii i mamy już budżet badań wart setki milionów. Nie wiemy, ile z tych pieniędzy zostało przyznanych dzięki trosce środowiska naukowego o swoich. A tym bardziej, jakie są materialne i ekologiczne straty wskutek podjęcia decyzji gospodarczych na podstawie spreparowanych danych.
Jedno jest w tym pocieszające. Metody cały czas są te same. Łatwo ich rozpoznać. Zanim sięgną do naszych portfeli, najpierw użalają się nad naszym losem – nad powietrzem, którym oddychamy, nad niesprawiedliwością społeczną, dyskryminacją kobiet... Potem izolują niedowiarków – oszołomów, szmatławców, i zakładają fundacje albo instytut badawczy. Najchętniej ze sztywno zapisanymi dotacjami państwa. I jeszcze jedno – im bardziej absurdalna i naiwna wydaje nam się ich misja, tym pewniejsi są swojej racji.
Autor był redaktorem naczelnym tygodnika "Newsweek Polska" i wiceprezesem wydawnictwa Polskapresse. Współpracuje z "Rzeczpospolitą"